Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem... dwanaście,
trzynaście oddechów. Wdech i wydech, wdech i wydech. W mieście było strasznie
tłoczno, jak na godziny przed południowe. Co chwila stawaliśmy w korku i czekaliśmy
aż to wszystko się ruszy. Informacja, którą przed sekundą otrzymałam od
jakiegoś kolesia, którego pierwszy raz widziałam na oczy ( z tego co mówił, bo
ponoć już go widziałam)wstrząsnęła mną całkowicie .
Fakt iż Edward żyje wisiał w mojej głowie jak
ubranie w szafie. Zarazem nie docierał do mnie. Przecież widziałam na własne
oczy jak umiera, odchodzi i już nie powraca. Ale jak widać no można wierzyć we
wszystko co się widzi, oczy kłamią. tak samo jak ludzie. Nie wierzyłam, nie
rozumiałam, nie potrafiłam zrozumieć dlaczego Edward, ten sam Edward którego
znałam przez 18 lat swojego życia, ten który był dla mnie zawsze najważniejszy,
ten któremu ufałam bez granicznie, w całości, nie poinformował mnie o swoim
"zmartwychwstaniu". Nawet nie zadzwonił, że żyje, że jest... a ja
głupia obwiniałam się o jego śmierć, myślałam, że to przeze mnie, tęskniłam za
nim, za jego bezczelnymi tekstami. Nie potrafię zrozumieć czemu się nie odzywa
, czemu nic mi nie powie.
Nim się zorientowałam, po mojej twarzy zaczęły
spływać łzy. Morze łez niczym gwałtowna ulewa zaczęły ciurkiem kapać na
wszystko wokół. Starałam się nie patrzeć na kogokolwiek, aby nie musieli mnie
pocieszać, z resztą czemu mieli by to robić? To wszystko moja wina, to przez
mnie ich wszystkich ściga ta mafia, to przeze mnie umarła cała rodzina Dylana. Zaczęłam
mocniej płakać, prawie szlochach. Wszystkie negatywne emocje zlały się w jedną
wielką czarną chmurę, tę która zazwyczaj przewiduje burzę. Dzień za oknem samochodu
był śliczny, wręcz nie pasujący do mojego depresyjnego nastroju. Jezu!
Czemu ja to wszystko im zrobiłam ? Jeszcze Ed, może on też uważa, że lepiej się
ze mną nie kontaktować ponownie, bo CZA znowu naśle na niego swoich ludzi. W
sumie to lepiej , że się do mnie nie odzywa. "to dla jego dobra"
wmawiałam sobie "to dla niego dobra" się z tobą nie kontaktuje".
Otarłam łzy. Jak dobrze, że nikt nie zauważył,
mojego gwałtownego załamania. Na szczęście zdążyłam to w pełni opanować.
obejrzałam się i mój wzrok napotkał twarz Liama, która była wyraźnie
zmartwiona, czyli on musiał zauważyć, ale nie postanowił podjąć żadnych działań
odnośnie tego, może dlatego, że wiedział, że to nic by nie pomogła, albo nie
chciał też niepokoić innych moim zachowaniem.
- Do wszystkich radiowozów...szyszyszyszy... powtarzam, do
wszystkich radiowozów, wszystkie drogi wyjazdowe z miasta zostały zablokowane ,
przez niezidentyfikowanych ludzi... szyszyszy.... powtarzam, proszę złościć
swoją pozycje i sprawdzić co tam się dzieje ...- głos policjanta skończył
pobrzmiewać w radiu, które Bellemy dostał od Artura. Jak widać przydało się nam
ono, ponieważ wiemy że nie mamy jak wyjechać z miasta. Jestem pewna, że to
ludzi Anakondy. Dam sobie za to rękę uciąć.
- Ja po prostu wiedziałem, że to by było zbyt piękne, aby
było prawdziwe, że moglibyśmy sobie tak po prostu wyjechać z miasta nie robiąc
przy tym większej afery- odrzekł wyraźnie wkurzony Dylan.
-Jak widać. Ale jak zawsze nam się uda i wyjedziemy z tej
mieściny, nie ważne jak, ale to zrobimy- zdecydowanym głosem odpowiedział mu
Bellemy.
Jechaliśmy jeszcze niecałe 10 minut kiedy,
gwałtownie Bell stanął. Przed nami poustawiane były dwa samochodu tak, że nie
dało się przejechać. Obok nich krążyli jacyś ludzie ubrani w czarne garnitury,
nie było widać broni ale zapewne mieli ją gdzies schowaną, tak aby wrazie czego
móc kogoś zastrzelić.
- Jak widać będziemy musieli ich jakoś podejść i zastrzelić,
oczywiście nie robiąc przy tym dużego hałasu, bo nie daj borze policja jeszcze
do nas się przyczepi a wtedy nie byłoby zbyt kolorowo- Bellemy wysiadł, a my za
nim. Stanęliśmy przy samochodzie.
- Jedyne co mnie zastanawia w tym wszystkim to to skąd oni
wiedzieli, że będziemy próbowali akurat teraz wyjechać z miasta- powiedział
Ben, pocierając przy tym kciukiem brodę.
- Chyba o czymś zapomniałeś. Wiesz przecież, że oni wszędzie
mają wtyki- odpowiedział mu Liam. Podchodząc do mnie.
- Albo ktoś z naszych go poinformował i chyba nie muszę
mówić kto- powiedział Dylan. Jak widać nie do końca wierzył w swoje słowa, jego
głos to zdradzał. Nie do końca wierzył w to, że to London, mogłaby nas wszystkich
zdradzić, miał chyba jeszcze jakoś nadzieje, że tak nie jest.
Kiedy oni tak gadali Liam, lekko zaciągnął mnie
dalej. Był wyraźnie zmartwiony i smutny. Jego blond włosy wyglądałby jakby
poszarpane przez wiatr. W oczach można było dotrzeć troskę, której od dobrych
paru dniu już nie widziałam. Doprawdy nie miałam ochoty na kolejną kłótnie z
nim. Chciałam zapomnieć o tej całej sprawie z nim i London. Mimo wszystko w głębi
duszy, ciągle o tym myślałam po prostu bałam się przyznać sama przed sobą, że
jednak to co jest między nimi o ile w ogóle jest cokolwiek nie jest mi obojętne.
-Liexie, co jest? Płakałaś w samochodzie, ale nie chciałem
przy wszystkich zaczynać tej rozmowy. -Potrząsnęłam głową z obojętną miną,
która nie wykazywała żadnych emocji.
-Nic. - Chciałam od niego odejść bo nie miałam siły na takie
głupie rozmowy. Złapał mnie za łokieć, co trochę zabolało i nie pozwolił odejść
dalej jak na wyciągnięcie jego ręki. - Auć. - Podniósł brwi licząc na
konkretną odpowiedź z mojej strony. - Chwila słabości, wystarczy?
-Nie. - W tej chwili mnie puścił. - Jesteś cały czas nie
obecna. Masz jakieś napady paniki.
-Co mam? - Ten koleś zaczyna mnie mocno denerwować.
-A jak wytłumaczysz to, że co chwile płaczesz i nie
potrafisz się uspokoić. I do tego te trzęsące się ręce. Co się dzieje?
-Ja po prostu nie jestem taka jak wy. Nie dorastałam ucząc
się jak wszystko olewać i strzelać z broni wręcz przeciwnie. To nie jest dla
mnie normalne. - Teraz słyszałam jak głos zaczyna mi drżeć i poczułam słony
smak łez płynących mi po policzkach. - A do tego mój brat, którego widziałam
śmierć, w cudowny sposób ożył i nie chce się ze mną widzieć. Może ty i twoja
spółka byście to olali, ale ja nie.
Liam został w tyle jakby starał się zrozumieć
co właściwie tam zaszło. W sumie sama siebie nie rozumiem. Skoro mi na nim
zależy to co ja robię? Nie ważne. Koniec tych głupot. Trzeba się wydostać z
miasta Nie ważne jak. Myślałam, że się już zgubiłam, ale zobaczyłam stojących
koło samochodu chłopaków, których można było teraz określić nimi przyjaciółmi
bądź nawet rodziną. Zaczęłam iść w ich stronę, kosmyki moich nie poskromionych
włosów, zaczęły wychodzić z mojej "fryzury", kiedy nagle usłyszałam
sapanie. Wszyscy się obrócili i w zasięgu naszego horyzontu ukazała się
biegnąca, z językiem na brodzie, London. Wiedziałam, że nie może zdradzić
własnego brata. Chociaż szczerze jej nie lubię chciałam, aby do nas wróciła.
-Co... wy tu jeszcze robicie? - Mówiła ledwo dysząc. Oparła
się o samochód i podniosła głowę.
-A jak ci się wydaje? - Odpowiedział cały kipiący ze złości
Bellemy. - Ktoś nas wydał. Ciekawe kto nie prawdaż, London? - Na jej twarzy
pojawił się uśmiech.
-Ciekawe dla tych, którzy nie wiedzą kto.
-A ty wiesz? - Spytał lekko poddenerwowany Ben. Wszyscy
oglądają się za siebie sprawdzając czy London nie przyprowadziła ze sobą
"kolegów".
-Lexie. - Wszyscy spojrzeli na mnie.
-Tak, to moje imię. Jeszcze jakiś problem?
-Wszystkim mydlisz oczy, ale nie mi. Nigdy więcej. -
Odsłoniła czoło zabierając włosy i pokazała dość głęboką, przynajmniej na
pierwszy rzut oka, ranę.
-Co ci się stało? - Spytał Dylan głosem jakby go to nie
obchodziło.
-Ona mnie wydała. Wydała nas wszystkich. Chciałam już do was
wrócić, ale zaatakowali mnie agenci CZA, przez nią też wiedzą o waszych
planach.
Tego było już za wiele. Jak ona może tak
kłamać. Nigdy bym ich nie zdradziła. Nagle poczułam jak cos ciepłego spływa mi
po ręce. To była krew. Z tej złości zacisnęłam paznokcie tak mocno, że
przebiłam się przez własną skórę.
-Wiesz co. Jakoś ci nie wierzę. - Podszedł do mnie Dylan z
jakąś szmatką czy czymś w tym rodzaju, wziął moją rękę i delikatnie obwiną ją
wokół. - I zresztą. Nikt ci nie wierzy. Jak szybko zjawią się twoi ludzie?
-Zapytaj swojej koleżanki.
-O co? - W tej chwili zjawił się Liam.
-Li! - Krzyknęła, ale jej brat nie puścił jej do niego. -
Cholera Bellemy! Musicie mi uwierzyć. Jesteście w niebezpieczeństwie!
-Tyle to już wiemy siostrzyczko. Przekaż Anakondzie, że i
tak się stąd wydostaniemy.
-Ale ja dla niego nie pracuje! Ile razy mam to powtarzać? To
ona! - London mówiła tak przekonująco, że ja byłam w stanie w to uwierzyć i
chyba inni też. W jej oczach pojawiły się łzy. Nagle Bellemy i Ben patrzeli na
siebie. Dylan i Li, osoby po których bym się tego nie spodziewała, przestali
być tacy pewni tego, że jestem niewinna.
-Błagam was. Wiecie, że nigdy bym was nie zdradziła.
-Wiemy. London mów co wiesz.
-Zostałam porwana. Moje zadanie na teraz to przekazać wam
wiadomość. Lex, kontrakt, który z nimi zawarłaś jest nieaktualny.
-Co? Jak możesz tak kłamać w żywe oczy? To wszystko nie
prawda!
-Masz się oddać mafii a nas wypuszczą.
-Jaki kontrakt z nimi zawarłaś?
-Liam czy ty mnie słuchasz? Żaden. To nie prawda! - W
tej chwili przeleciał nad nami helikopter.
-Nie mamy dużo czasu na decyzję. - Powiedziała London. -
Koniec z tą dziecinadą. Musimy im ją oddać i koniec. Dlaczego mamy cierpieć za
nią. Ten kontrakt dotyczył, że ona nas wyda i jej dadzą spokój. Ale głupia nie
wie...
-Przestań! To nie prawda! Wy mi musicie uwierzyć!
-Racja. Musimy to przemyśleć. - Bellemy miał podejrzliwy
głos, ale nie co do mnie tylko do siostry. Jedyny wie, że może kłamać.
-Co przemyśleć? Zwiąż ją Bell i oddajmy ją ludziom CZA.
Możemy żyć jak dawniej.
-Masz rację. Wszyscy się zgadzają? - Nie wierzyłam w to co
widzę. Jednogłośnie wszystkie głowy pokiwały, że tak.
-Przepraszam Lex. Ale musimy tak postąpić. Jak mogłaś nas
zdradzić?
-Liam jak możesz mnie o to oskarżać? Nigdy bym tego nie
zrobiła.
-Koniec z tą dziecinadą. Bell rób co trzeba.
Wszyscy odeszli pod samochód a Bellemy
szedł do mnie ze spokojem jakiego nigdy u niego nie widziałam. Podszedł i powoli
zaczął zawijać moje nadgarstki.
-Błagam cię. Ja tego nie zrobiłam. Bell. - Nachylił się do
mnie i powiedział to tak cicho, że ledwo go rozumiałam.
-Strzelaj po nogach. Lex, mam nadzieję, że nie pożałuję
mojej decyzji. - Podał mi broń do ręki i poluźnił linę. Obrócił się na pięcie i
dał pierwszy strzał. - Strzelaj!
Zaczęło się. Strzeliłam pierwszy raz z broni i
potem jakby było to normalne. Strzelałam bez zastanowienia jakbym robiła to
zawsze.
-Co wy robicie?
-Nie możecie być tak głupi żeby wierzyć mojej siostrze!
-Nie ruszajcie się! Bellemi, Lexie, nie macie dokąd uciec. Odłóżcie
broń a nic wam się nie stanie! - Odezwał się głos z helikoptera.
-Po moim trupie.
-Lex stój! - Krzyknął Li, ale London chwyciła za broń i go
postrzeliła.
-Mógł siedzieć cicho. Wszyscy na ziemię raz!
-Biegnij Lex!
Zaczęliśmy uciekać. Bellemy strzelał,
ale ja do niego nie dołączyłam. Czułam wstręt do siebie, że w ogóle trzymam to
w rękach. Biegliśmy tak szybko, że całkowicie straciłam jakiekolwiek pojęcie
gdzie jesteśmy.
-Lex, wystarczy. - Mówił zasapany Bellemy. - Tu niedaleko
zostaniemy na noc.
-Skąd wiedziałeś, że London kłamie?
-Nie wiedziałem. Po prostu lubię robić jej na złość. -
Przewróciłam oczami. - A tak serio widzę jak lidzie kłamią. Ona miała to w
oczach ty nie. Idziemy?
Popatrzałam w przestrzeń, którą wskazał Bell.
Była straszan i czarna. Jak w scenie z horroru. Sama nie wierzyłam, że to
mówię.
-Tak.
Łoooo. Mega :-D Czekam na kolejny ;*
OdpowiedzUsuń