Czerwień to był jedyny kolor jaki widziałm podczas lotu do Stanów. Tylko ona nadawała wzystkim wydarzeniom sens. Przelewała się rozlewała i kolorowała moją wyobraźnie. Wszystko było nią oblane. Kiedy dotarłam na lotnisko nikt na mnie nie czekał wiedziałam że nikogo tam nie zobacze ale jednak moja podświadomość oczekiwała tam tylko jednej osoby Edwarda, który jakbyokazała sie dowiedziałby się o wydarzeniach i przyjecahłby mnie pocieszyć, mówiąc że wszystko będzie dobrze. Tego tylko oczekwiałam. W tamtej chwili wszwsytko bym mu wybaczyła to że zowstawił mnie i jak niepotrzebny już dawno zepsóty telefon wyżucił na śmieci zwane Czarna Anakondą. Stałam tam przez dobrych kilka godzin i patrzyłam sie wstrząśnięta tym co się stało. Myślałam że jak wyjade nikt nie zginie...
Jednak po około 2 godzinach podeszła do mnie ochroniarz pytając czy wszystko ze mną w porzątku. W tamtej chwili chciałam mu wykrzyczeć że nigdy już tak nie będzie, ale się powstrzymałam bo pewnie uznałbymnie za jeszcze bardziej walniętą niż mnie postrzegał w tamtej chwili.Powiedziałam mu że nazywam się Lexie Argent i... zaczeło się.
Wezwał policje a oni moich "rodziców", którzy cieszyli się że ich ukochana córeczka wkońcu się odnalazła. Ja jednak nie była przez żaden moment szczęsli8wa w głowie w koło odtwarzał mi sie obraz plam krwi Bena na szybie. Oczywiście stałam się równiez sensacją lokalnych jak i krajowych bezwzględnych mediów, które nie maja współczucie dla cierpiących ludzi , którzy przeszli właśnie przez burze własnego życia. Byli bezlitośni. Jak to bywa rodzice chronili mnie przed nimi. Ale nie to było najgorsze. Kiedy patrzałam na nich wszytskich wszędzie widziałm troskę i współczucie które wzaden sposób nie wynagrodziłyby mi tego co przeszłam, przez brudną przeszłość moich prawdziwych rodziców. Wszystko to nie stałoby się też gdyby Rich nie ukrywał tego...
Ciągle powracałam do mojego wcześniejszego życia, które już dawo się skończył. Martwiłam przez to innych czego bardzo nie chciałam , byłam opciążeniem, osobą której nie da się już naprawić. Zostałam zapisana do psychologa , z nadzieją że w jakiś sposób mi pomoże, czego szczeże mówąc naprawdę chciałam. Chciałm się już odtego uwolnić , ale stałam się ... potworem.
Nie miałam ochoty na spodkania z innymi ludzmi, ale Sam i Ana byli nieustępliwi. Chodzili już na studia więc widywaliśmy się żadko, ale przynajmniej czas spędzony razem odrywał mnie od szarej rzeczywistości. Trochę ubolewałam nasd tym, że mam rok w plecy z uczelnią, ale to nie było takie najgorsze. Z dnia na dzień wydawało mi się, że ujestem coraz bardziej ''popularna" w mediach. Byłam zapraszana na wywiady, z których czasem korzystałam. Dostałam za to pieniądz, a 10 minut w centrum uwagi nie jest takie złe. Dostałam też własną ochronę z FBA. Czuję się jak jakaś gwiazda, która musi się bronić przed fanami. Odkąd wróciłam do domu mineły prawie dwa miesiące a nie dostałam żadnej wiadomości od chłopkaków. Nie porozmawiałam też z moimi przybranymi rodzicami o moich prawdziwych rodzicach. Na nic nie mogę się zebrać. Pod koniec listopada dowiedziałąm się, że zmieniają mi ochroniaża. Super już prawie się do niego przyzwyczaiłam. Ciekawej jakiego nadętego dupka dostanę tym razem.
piątek, 5 czerwca 2015
niedziela, 26 kwietnia 2015
Rozdział 24
-Jak mogłaś Lex? -Edward patrzył na mnie ze wściekłością na
twarzy. W jego oczach widziałam żar. - Jak mogłaś zrobić to bez żadnych
wyrzutów sumienia.
-Myślisz, że nie brzydziłam się trzymać broni w rękach? -
Kipiałam ze złości. - Naprawdę uważasz, że zrobiłam to wszystko z uśmiechem na
twarzy?
Potrząsnął głową, ale dalej był zły. Nie miał zrozumienia
dla tego co zrobiłam. Nie jestem bez winy, ale co innego miałam zrobić? Dać
zabić moich najbliższych?
-Lexie. - Ściszył głos prawie do szeptu. - Nie poznaje cię.
Kiedyś nie popatrzyła byś nawet na broń a teraz jesteś morderczynią.
-Nie miałam wyjścia.
-Bzdura! Każdy je ma. Wiesz, że ci, których zabiłaś mieli
rodzinę?! Kim jesteś aby wymierzać sprawiedliwość? - Nogi się pode mną załamały
i upadłam na kolana. - Będziesz nosić ten ciężar do końca swoich dni. Ich twarze
będziesz widzieć wszędzie.
-Myślisz, ze tego nie wiem?
-Myślę, że jeszcze tego nie zaznałaś, ale spokojnie. Twój
koszmar zaczyna się teraz.
Nagle Ed zniknął. Ogarnęła mnie cisza, ciemność i chłód.
Czułam powiew mroźnego wiatru i usłyszałam krzyki. Przed oczami zobaczyłam
twarze ludzi. Tych wszystkich, których zabiłam. Krzyczeli naraz, ale jedno
słowo było wyraźne. ''Morderczyni". Cały czas się powtarzało.
-Przestańcie! - Błagałam zalewając się łzami, ale to jak
dodawanie iskier do ognia. Tylko krzyczeli głośniej i wyraźniej. Zaczęłam
uciekać, ale głosy szły za mną. ''Morderczyni''. Nagle coś złapalo mnie za
nadgarstki. Upadłam na podłogę. Coś zaczęło ściskać mnie za gardło.
-Masz to na co zasłużyłaś. - Kobieta, której nie znałam
zaczęła mnie dusić. Nie miała siły się wyrywać. Zaczęłam krzyczeć ostatkiem
powietrza, które zostało w moich płucach.
-Lexie! - ten głos wyrwał mnie ze snu. Cała mokra i z
krzykiem jak oparzona podniosłam się z kanapy. Chociaż byłam już na jawie
nie mogłam się uspokoić. Krzyk wyrywał mi się z gardła. Złapałam się za głowę i
zaczęłam uświadamiać sobie gdzie jestem i co się stało. Obok mnie zobaczyłam
Liama, który patrzał na mnie z przerażeniem w oczach i wtedy sobie wszystko
przypomniałam. Tydzień temu odbiliśmy chłopaków i zamieszkaliśmy w starym
mieszkaniu Bellemiego. Od tygodnia mam jeden ten sam koszmar. z resztą na jawie
tez zdarza mi się słyszeć ten jeden głos mówiący ''morderczyni''. - Już dobrze.
- Liam mówił jak zawsze pocieszającym głosem. Odkąd ich uwolniliśmy on jest
inny. Zamknięty w sobie. Nie wiem czy to przez te prochy, którymi byli nafaszerowani
czy przeze mnie. Dalej z nim nie rozmawiałam i na razie nie mam do tego głowy.
On musi dojść do siebie.
-Już dobrze. Gdzie jest reszta?
-Ben śpi a Dylan i Bellemy wyszli po jedzenie.
-Dlaczego ty nie śpisz? Masz gorączkę? - Przyłożyłam mu rękę
do czoła, ale on szybko ją zdjął.
-Nic mi nie jest. Poza tym ciężko spać przy twoich krzykach.
-Przepraszam. Ja po prostu...
-Znowu miałaś ten koszmar? - Pokiwałam głową. - Wszystko
będzie dobrze. - Położył mi rękę na ramieniu i wstał. Podszedł do kuchni i przyniósł
moje psychotropy. Odkąd to się stało nie potrafię już bez nich funkcjonować.
Dostaję lekkie ataki paniki i bez nich ciężko się uspokoić. Wyciągnął tabletkę
nalał wody i podał mi mój mały zestaw.
-Która godzina?
-5.30. - Odpowiedział ponuro. Wiedział dlaczego pytam. To strasznie
szybko co oznacza, że już nie zasnę i dzisiaj wezmę ich najprawdopodobniej
więcej niż zazwyczaj. Czuję się jak wariatka, którą zresztą się stałam.
-Świetnie. - Bez zastanowienia połknęłam tabletkę.
-Wszystko się w końcu ułoży.
-A co? Będę mniejszą wariatką? - Wstałam z kanapy i szybkim
krokiem poszłam do łazienki żeby włożyć twarz pod zimną wodę. To zwykle pomaga.
-Nie jesteś wariatką. - Skarciłam go spojrzeniem i oblałam
twarz. - Po prostu to co się stało wywołało u ciebie lęk i potrzebujesz pomocy.
-Psychotropów. Czyli jestem wariatką.
-Nie jesteś! - Wydarł się a ja aż podskoczyłam. - Wszyscy
wariujemy. Wię wszyscy jesteśmy wariatami! Ty radzisz sobie najlepiej z nas
wszystkich i taka jest prawda.
-Tylko dlatego, że mój ojciec nie jest wariatem i nie mam
tego w genach?- Zanim pomyślałam wypowiedziałam te słowa. - Cholera.
Przepraszam nie chciałam tego powiedzieć.
-Raczej chciałaś skoro powiedziałaś. Ale masz rację, więc
dziwię się, że jesteś z Bellem bo jego ojciec też miał coś od wariatów.
-Przestań. Wiesz, że tak nie myślę. - Nie dał mi nic
wytłumaczyć wyszedł z mieszkania trzaskając drzwiami. - Cholera Liam! Ile ty
masz lat?!
Tak właśnie teraz to wszystko wygląda. Krzyczymy na siebie i
nic więcej. Oni jeszcze do siebie nie doszli, ja oszalałam a Bell oszaleje
prędzej czy później przez nas. Świetnie. Z każdym dniem jest coraz gorzej. Nie
wyobrażam sobie naszego życia za kilka lat. 5.48. Zamknęłam drzwi od łazienki i
weszłam pod prysznic. Woda była chłodna, ale nie lodowata. Można powiedzieć, że
bardzo orzeźwiająca. Stałam pod natryskiem i chyba zgubiłam rachubę czasu.
Usłyszałam pukanie do drzwi.
-Utonęłaś? - To był Ben. Mimo, że jak go odbiliśmy był w
okropnym stanie i dalej ''leki'' utrzymują swoje działanie to jest bardzo
wesoły. Jest jedyną osobą, która nie krzyczy. Może dlatego, że dużo śpi, ale
można z nim przynajmniej porozmawiać bez napięcia. Zakręciłam wodę.
-Już wychodzę.
Ubrałam się w moje nowe ubrania, które przedwczoraj
kupiliśmy, mianowicie siwą koszulkę na krótki rękaw, ciemne, długie spodnie i
czarne vans'y. Przeczesałam włosy szczotką i nadmiar wody wytarłam w ręcznik,
tak, żeby nie ciekła z nich woda.
-Gotowe. Właź.
-Kto powiedział, że chcę iść się myć.
-To co chcesz?
-Pogadać. - Gestem pokazałam, żeby zaczął. - Chodzi o ciebie
i Li. Czy wy już codziennie przez 365 dni w roku będziecie się co rano tak
darli a na koniec on trzaśnie drzwiami a ty, mimo, że wiesz, że on już tego nie
słyszy będziesz mścić na niego? - Byłam w szoku, że tak dokładnie opisał nasze
codzienne kłótnie.
-Bardzo możliwe, że tak.
-Może sięgnij po silniejsze leki. - Teraz to mnie wkurzył, a
w obecnej sytuacji nie trzeba to tego wiele.
-Może sięgnę po coś ciężkiego i cię walne. Co ty na to? - Podniósł
ręce w geście kapitulacji.
-Matko jaka ty nietykalna.
-Więc się do tego dostosuj i mnie nie tykaj. - Wycedziłam
przez zęby. Podeszłam do wyjścia, zarzuciłam moją czarną bluzę i trzasnęłam
drzwiami.
Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Z okna na klatce widać było,
że jest duże zachmurzenie, ale na szczęście nie pada. Kiedy wyszłam z klatki uderzyło
mnie rześkie powietrze. Nie znałam dokładnie tej okolicy więc kierowałam się na
instynkt. Poszłam prosto. Mój cel to był Starbucks. Widziałam go jak przejeżdżaliśmy
i miałam nadzieję, że dobrze idę. Spojrzałam na swój zegarek, którego się w
końcu dorobiłam. 6.15. Najlepsza pora na spacery. Ulice były praktycznie puste.
Rzadko się zdarzało żeby przejeżdżał jakikolwiek samochód a człowiek na
chodniku to byłby cud. Przeszłam obok Mc'Donalds'a. Tam było prawdziwe skupisko
ludzi. Pragnęłam kawy, ale tyle ludzi mnie przytłoczyło. Ostatnio wolę być
sama. Z moimi myślami i tym głosem. Zazwyczaj gdy go słyszę dostaję też
migrenę. Szlak. Zapomniałam moich tabletek. ''Tylko spokojnie. Nie potrzebujesz
ich''. Jasne. Kogo ja chce oszukać. Moje życie już nigdy nie będzie wyglądać
jak kiedyś.
Musze w końcu siebie uświadomić, zaakceptować
nową siebie ta poranioną i całkowicie zdegradowaną przez okrutny świat. Nigdy
nie będę dawna sobą. Musze to w sposób całkowity zaakceptować, uświadomić mojej
podświadomości żeby w żaden sposób nie przypominała mi dawnej siebie. Główny
cel moje tułaczki przez ostatnie tygodnie został już dawno skończony. Myślałam
że jak już ich uratuje to to da mi spokój, nadzieję na lepsze jutro, ale się
myliłam. Oni jednak nie są już osobami które kiedyś znałam... stali się tak
samo jak ja szczątkami dawnych siebie. Nie mogłam nic zrobić wszystko się skomplikowało.
Jezu ! Jaka ja jestem okropna! Zabiłam tych wszystkich ludzi z zimną krwią, a
oni mieli rodziny dzieci żony i ich wszystkich zostawili, i to z mojej winy.
Weszłam w mały zaułek i tam usiadłam na ławce. Pogoda
dzisiaj przypominała całkowicie jesienną. Dookoła unosiła się gęsta mgła, która
skracała widzialność do kilku metrów. Pogoda, to był kolejny powód, dlaczego
nie lubię jesieni. Jest zimno i ponuro, ale dzisiaj taka aura całkowicie
opisywała stan mojego umysłu, musiałam pomyśleć co dalej.
Przede wszystkim musze pamiętać o tym jak sobie
obiecałam że będę silna. Ale odkąd uratowaliśmy naszych przyjaciół wróciłam do
punktu wyjścia. Niestety musiałam przyznać sama przed sobą że chyba popadam już
całkowicie w depresję. Nie, nie możesz myśleć tylko o sobie ! A co z
chłopakami? Musisz im pomóc , ale jak? Nie miałam bladego pojęcia. Jednak jednej
rzeczy byłam pewna co do Liama, że w końcu przyjdzie mi wyjaśnić ta całą
sytuacje między nam.
Zaczęło się robić coraz zimniej prawię się już trzęsłam. Do
tego byłam tylko w bluzie. Muszę tam wracać i to nie ważne czy tego chce czy
nie.
10 minut potem szłam klatką schodową do
mieszania Bella. Nagle jednak nie wiedzieć czemu przypomniały mi się słowa
mojej babci, która zmarła kiedy miałam osiem lat. " Dam ci radę, która
pomoże ci przejść przez życie , jedyne co musisz pamiętać, to żeby być dobrą i
odważną. Bo tylko odwaga i dobroć nawet w trudnych chwilach pomogą, uwierz
mi..." to były jej ostatnie słowa przed śmiercią jakie do mnie powiedziała
zanim na zawsze odeszła, zostawiając mnie. Bardzo ją kochałam, ale w tedy przez
stres związany z tym pomógł mi przejść Ed, którego tu teraz nie ma.
Uświadomiłam sobie, że od jakiś 5 minut stoję pod drzwiami mieszkania i mam
zamiar zapukać. W końcu jednak pukam i otwieram drzwi. Zdejmuje przemoczone
buty i wchodzę do kuchni w której siedzą Bellemy i Dylan. Nie wyglądają
najlepiej a zwłaszcza Dylan. Pomyśleć że to przez mnie zginęli jego rodzice i
siostra. '' Nie możesz o tym myśleć!'' upominam siebie. Przecież takie myślenie
ich nie wskrzesi.
Podchodzę do stołu i siadam. Odkąd wstałam nic nie jadłam,
ale strach i stres przewyższają ta potrzebę. Bell patrzy na mnie przez chwilę,
a potem mówi :
- Mam dla ciebie dobra wiadomość, tak mi się wydaje - zdobywa
się również na lekko widzialny uśmiech. - Otóż mam bilety na samolot do USA! -
w jego głosie jest smutek jak i radość, pewnie myśli że się będę cieszyć , że w
końcu wrócę do domu, ale tak nie jest. Ja nie mogę ich zostawić! To byłoby zbyt
samolubne, a ja już taka nie jestem. Nie jestem rozwydrzoną egoistką.
- To.. świetnie- aby go nie zawieść zdobywam się na takie słowa,
które jednak dość trudno przechodzą przez moje gardło. Bellemy widzi że się nie
cieszę. Wadze na jego twarzy zmartwienie.
- Nie cieszysz się że wrócisz do domu? Do rodziców i
przyjaciół? - spytał.
- Ale to wy teraz nimi jesteście! Nic więcej mi nie potrzeba.
A co z Czarną Anakondą? Nagle zrobiło się bezpiecznie?- zdziwiło mnie to że tak
nagle tak po prostu mogę wrócić do stanów. Przecież jeszcze tydzień temu byłam
w ogromnym niebezpieczeństwie.
- Słuchaj - odezwał się po raz pierwszy odkąd tu weszłam
Dylan- aktualnie sytuacja wygląda tak: CzA zwiał gdzieś prawdopodobnie uciekł,
nie wiedzieć czemu, pewnie narobił sobie problemów z innymi, a teraz nie chce
zostać zamordowany, i zemsta którą sobie wymyślił musiała odejść na drugi plan,
bo w końcu dla niego ważniejsze jest jego życie. A skoro jest szansa na
bezpieczne wydostanie się z Anglii warto skorzystać, bo uwierz mi, że jak
dolecisz do Stanów przez najbliższy rok będziesz pod opieką FBI więc będziesz
bezpieczna. My oczywiście nie spuścimy ciebie z oczu - zapewniał Dylan.
- Nie oto chodzi, ja nie wiem.. ja po prostu nie będę mogła
wrócić do normalnego życia po tym wszystkim- mój głos już całkowicie się załamał,
Bellemy wstał i mnie mocno przytulił co dodało mi trochę otuchy, jednak na
krótką chwilę - A co będzie z wami?
- O nas się nie martw- odpowiedział mi surowo Dylan. Pewnie
chciał mi przez to przekazać, że będzie lepiej dla nich jak z ta wyjadę, bo będą
mogli znowu wieść w miarę normalne życie. I nie będą musieli mnie już niańczyć.
Jednak nie miałam mu tego za złe sama siebie przez to nienawidziłam, że przeze
mnie umarło tak wiele osób, aby mnie chronić. Oraz ilu ja zabiłam. Kompletnie
się rozbiłam.
- Dobra- odpowiedziałam najtwardszym głosem na jaki mogłam się
w tej chwili zdobyć- to kiedy mam lecieć? - gdybym mogła to rozpłakałabym się,
jak tylko powiedziałam te słowo moje serce pękło na pół. Tak bardzo ich
kochałam, nie chciałam odchodzić, ale oni ode mnie tego oczekiwali a ja nie
miałam zamiaru robić im problemu. Tak właściwie to może była jedna rzecz jaką
mogłam dla nich zrobić, aby pokazać im po raz ostatni jak bardzo mi na nich
zależy.
- Lot zaplanowany jest na jutro na godzinę 14 po południu. -
poinformował mnie Bell.
Kiwnęłam tylko głową i najszybciej jak mogłam wyszłam z
kuchni aby nie pokazywać im jak bardzo cierpię akceptując ten fakt. Fakt, iż
jutro wieczorem mnie już z nimi nie będzie.
Otworzyłam pierwsze lepsze drzwi i okazało się,
że znajduje się w pokoju Bellemiego. Był on niezbyt duży, na przeciwko mnie
było małe okno zasłonięte roletami. W pomieszczeniu mieściło się biurko komoda,
szafka na książki, łóżko i etażerka na której była lampka. Wiedziałam że to
trochę niestosowne być tutaj bez jego wiedzy, ale chciałam się nacieszyć jego
osobą. Myśleć że tutaj spał i przebywał przez większość dnia. Nie zapalałam
lampki mimo że w pomieszczeniu było dość ciemnawo. Usiadłam na łóżku
podciągając pod siebie kolana, wlepiając wzrok w biały sufit.
Hmm, co teraz ? Na pewno jeszcze dzisiaj musze
w jakiś sposób dotrzeć do starego Liama i z nim porozmawiać o nas. Wiem, że ma
mi za złe , to iż jestem z Bellem. Ale on wystarczająco mnie zdradził z London,
która nas zdradziła. A tak właściwie to gdzie ona się podziewa? Nie żeby mnie
to jakoś szczególnie obchodziło, ale nic chce zostać zaatakowana przez nią na
ulicy. Mam nadzieję, że zabrała się razem z Anakondą, jak się zresztą okazało
który jest ojcem Liama. Wiem że oni mają przede mną cholernie dużo tajemnic,
ale te ważniejsze mogli by mi ujawnić... o czym ja właściwie myślę? Teraz to
nie ma sensu skoro, widzę ich dzisiaj po raz ostatni. Jednak mimo wszystko
myślałam że nasze rozstanie będzie trochę bardziej miłe, niż jest. Zalałam się
szlochem " Idiotko jak śmiesz tak myśleć? Tych zabijasz ich od środka! To
przez Ciebie Tacy są! Ty ich zabijasz..." do mojej głowy zaczęły docierać
różne głosy, były wszędzie, nie mogłam tego powstrzymać. " To jest kara,
już zawsz będziesz cierpieć!'', ''To twoja wina, gdyby nie ty.. wielu ludzi by
żyło", " Jesteś mordercą!" Śmiech, śmiech ,śmiech. Złapałam się
za głowę w nadziei, że uda mi się z niej wygonić te wszystkie głosy ale nic z
tego. Ryczałam, nie wiem nawet jak długo, pewnie do tej pory dopóki, dopóty nie
skończyły mi się łzy. Nie wyobrażałam sobie , żeby mogła kolejny raz spojrzeć w
lustro nie obwiniając siebie za to wszystko.
Zmęczenie wzięło jednak nade mną górę i odpłynęłam
w otchłań marzeń, już dawno pogwałconych, przeze mnie. W nic nie wierzyłam.
Jedyną osobą, która w jakiś sposób dawała mi się i nadzieję na lepsze jutro był
Bellemy, który kocha mnie, bynajmniej tak mi się wydaje.
Ze snu obudził mnie jego delikatny głos ,
który ocierał do mojej świadomości w zwolnionym tępię.
- Hej, Lexie obudź się! - pogłaskał mój policzek wierzchem
dłoni i pocałował w czoło. Kiedy otworzyłam oczy na jego twarzy nie było znaku
zdenerwowania. Widniały tylko troska i smutek.
Przed moją twarzą pojawił się talerz z dwiema kanapkami z
ogórkiem. Oparłam się na łokciach na łóżku i powiedziałam
- Nie jestem głodna- naprawdę nie byłam. Na myśl o jedzeniu
skręcało mnie w żołądku jak podczas takich wydarzeń mogłam cokolwiek jeść?
- Proszę, weź chociaż jedną, zrób to dla mnie, nie chce abyś
wróciła do domu wygłodzona.- posłał mi słaby uśmiech, ale ja go odepchnęłam.
-Bell, nie zachowuj się jak moja mama. Nie jestem głodna.
Nie mam pięciu lat żeby ktokolwiek mówił mi co mam robić. - Odstawił talerz i
spojrzał na mnie ze złością.
-O co ci chodzi? Od tygodnia jesteś inna. Nie chcesz jeść i
- sięgnął po moje leki - cały czas faszerujesz się tym świństwem. Chcesz się
zabić do cholery?!
Spojrzałam na niego i odwróciłam się na pięcie w stronę
drzwi.
-Gdzie ty idziesz?
-Nie chce się kłócić. - Sięgnęłam do klamki, ale Bell zapał
mnie za rękę.
-To chyba za późno. - Przewróciłam oczami.
-Gdzie jest Liam? - Wzruszył ramionami. I nawet na mnie nie
spojrzał. Potrząsnęłam nim lekko. - Hej, gdzie jest Liam?
-Skąd mam wiedzieć? Nie jestem jego niańką.
Odepchnęłam go od drzwi i wyszłam. W kuchni dalej siedział
Dylan i Ben.
-Gdzie jest Liam?
-Mówił, że wróci wieczorem. I, że chce być sam. - Powiedział
twardo Dylan. W nim pękło chyba wszystko. Zmienił się nie do poznania. Czasem
wydaje mi się, że wyjeli mu serce i włożyli na jego miejsce lód. Ben
najwyraźniej też to zobaczył, uśmiechnął się do mnie.
-Hej, Lexie nie masz ochoty się przejść?
-Jasne.
Ben wstał i wskazał ręką na drzwi wyjściowe. Ubrałam moje
suche już vans'y i czarną kurtkę. Wyszliśmy na zewnątrz i było jeszcze zimniej
niż wcześniej.
-Co jest?
-Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś była bardziej
wyrozumiała dla Dylana. Oni, pokazali mu zdjęcia jego siostry i powiedzieli, że
zabili ją przez ciebie. Chcieli żeby cię wydał. On oczywiście tego nie zrobił,
ale przypomniało mu się to wszystko. Wmówili mu, że ma obwiniać ciebie za to,
że...
-Nie musieli mu nic wmawiać. - Przerwałam mu szybko. - Taka
jest prawda.
-To nie twoja wina. Nie chciałaś tego. Ty w nic się nie
mieszałaś. Jak już to nasza wina, ale wiez teraz najlepszym wyjściem będzie jak
wrócisz do domu.
-Wiem. Dlatego się na to zgodziłam.
-Będziesz bezpieczniejsza. I my zresztą też. - Pokiwałam
głową. - Widzisz ten budynek przed nami.
-Co z nim?
-Tam na dachu siedzi idiota pospolity zwany inaczej Liam. - Uśmiechnęłam
się do niego. - Jak chcesz z nim pogadać jeszcze przed wyjazdem sam na sam to,
albo teraz albo nigdy.
Chłopak obrócił się i ruszył w stronę domu.
-Ej Ben! - Obrócił się. - Dzięki za wszytko. -
Uśmiechnął się i odszedł nic nie odpowiadając.
Ruszyłam przed siebie. Wiatr mierzwił mi włosy i perspektywa
włażenia na dach nie należała do najlepszych, ale jakie miałam wyjście? Lęk
wysokości już mi tak nie doskwierał jak kiedyś. Weszłam na klatkę schodową,
która była w odcieniu pomarańczowego. Schody były bardzo strome i śliskie więc
trzymałam się poręczy. Musiałam wejść dwa piętra żeby trafić na windę. Głupota,
ale cóż poradzić. Ja tego budynku nie projektowałam. Stanęłam w windzie i przez
jakieś pięć minut zastanawiałam się czy to dobry pomysł, aż w końcu wcisnęłam
przycisk ''dach''. Ruszyłam za szybko. Nie wiem, czy byłam na to gotowa, ale
już nie ma odwrotu. Drzwi otworzyły się i moim oczom ukazały się plecy Li.
Chyba nie usłyszał, że ktoś przyjechał, albo po prostu to olał. Siedział
wpatrzony w przestrzeń przed sobą. Słońce już zachodziło więc widok był ni
ziemski. Podeszłam do niego i kucnęłam przy nim.
-Nieziemski widok. - Poskoczył. Czyli najwyraźniej nie
słyszał, że przyjechała winda.
-Tak. Co ty tu robisz? - Na jego twarzy był uśmiech czyli
najwyraźniej cieszył się na mój widok.
-Chciałam z tobą pogadać przed wyjazdem. - Nagle jego oczy
się aż zaświeciły.
-Przed wyjazdem? Nie mów, że jednak jedziesz.
-Dlaczego cię to dziwi?
-Bo nie wyobrażam sobie tego. Nie damy ci tak po prostu
odjechać. - Nagle coś w środku mnie zabolało.
-To oni nalegają żebym pojechała. - Patrzył na mnie z niedowierzaniem.
- Tak będzie lepiej dla wszystkich.
-Tak będzie najgorzej. Nie mów, że nie będziesz za nami
tęsknić. Bo ja chyba umrę z tęsknoty. - Uśmiechnęłam się do niego.
-Jasne, że będę. Przecież będziemy mogli się odwiedzać. A
poza tym najważniejsze jest nasze bezpieczeństwo.
-I wierzysz, że tak będziemy bezpieczni? - Przytaknęłam
skinieniem głowy. - Więc przygotuj się na wiele niezapowiedzianych wizyt.
-Mam nadzieję.
-A co z tobą i Bellemim?
-Nie wiem. Liam, wiem, że...
-Że co? Nie jestem zły. My nigdy nie byliśmy razem. Jesteśmy
tylko przyjaciółmi.
-Aż przyjaciółmi. - Uśmiechnął się do mnie i złapał mnie za
rękę.
-Masz rację. Aż przyjaciółmi. - Uśmiechnęliśmy się do siebie.
- To kiedy masz lot?
-Jutro o 14.
-Robi się zimno. chyba powinniśmy wracać do domu.
***
Przez całą drogę nic nie mówiliśmy. Może dlatego, że nie mieliśmy
o czym rozmawiać w tej chwili. Na samą myśl, że musiała jutro ich tu zostawić
robi mi się słabo, ale co mam zrobić. Wiem, że tak jest najlepiej. Kiedy
weszliśmy do domu wszystkie oczy skierowały się na nas.
-Już mieliśmy dzwonić na policję. - Zawołał Ben.
-Spokojnie. Jak byśmy chcieli się gdzieś zaszyć to nawet
najlepsi szpiedzy nie mają z nami szans. - Wszyscy się śmiali oprócz Dylana. On
tylko mi się przyglądał. To bolało barzdiej od jakichkolwiek ciosów.
-Lexie pogadamy? - Zawołał Bellemy. Poszłam za nim do jego
sypialni. Usiadł na łóżku a ja na krześle przy biurku. Nie patrzałam na niego,
ale czułam na sobie jego wzrok. - Przepraszam za tamto.
-Nie ma o czym gadać.
-Właśnie, że jest. Mianowicie o nas. - Teraz na niego
spojrzałam. Na jego twarzy malował się smutek. - Juro wyjeżdżasz. Będziemy się
widywać bardzo rzadko. Będzie nas dzielić cały ocean. Myślę, że...
-Że nasz związek nie ma sensu. Też chciałam o tym
porozmawiać. Nie wierzę w związki na odległość. Powinniśmy się rozstać. -
Powiedziałam to obojętnym tonem. Sama byłam zdziwiona, ale te słowa praktycznie
mnie nie zabolały. Przez ten tydzień się oddzieliliśmy, ale to ja już chyba nie
mam uczuć.
-Jesteś tego pewna?
-Tak. To nie ma sensu. - Pokiwał głową. - Przepraszam.
-Nie masz za co. To ja cię namawiam na wyjazd. - ''I to mnie
boli najbardziej". Wstałam a on zrobił to samo. Podszedł do mnie i
przytulił mnie jak przyjaciela. Może trochę bardziej uczuciowo. - Ale mimo
wszystko pamiętaj, że cię kochałem i zresztą zawsze będę cię kochać.
-Ja ciebie też. - Powiedziałam to tak cicho, że nie wiem czy
mnie usłyszał. Po tych słowach wyrwałam się z uścisku i wyszłam z pokoju.
***
23.00 i brak snu. Odkąd rozstałam się z Bellem zrobiłam
tylko trzy rzeczy. Zjadłam płatki, umyłam się i spakowałam wszystko co
posiadam. Nie było tego dużo, ale zawsze coś. 15 godzin. Za tyle będę już w
samolocie. Za tyle rozstanę się z nimi. Za tyle wrócę do mojego życia. Za tyle wszystko
się skończy. Leże już jakieś 15 minut i dalej nie śpię. A może specjalnie nie
zasypiam bo chcę się nacieszyć tym miejscem jak najdłużej? To wszystko jest
takie niemożliwe. Niby wrócę do domu ale to już nie będzie jak kiedyś. Cały
czas będę pod obserwacją FBI. Nie będzie już Eda, wiem, że moi rodzice to nie
moi rodzice. Po prostu świetnie. 00,00. Godzina i nic. 14. Teraz tylko 14
godzin. Czuję się jakby ktoś wyrywał mnie z mojego życia i od moich
najbliższych, ale przecież właśnie mi to zwraca. W końcu nadchodzi sen. Pojawia
się tak nagle, że nie jestem w stanie nawet tego zauważyć.
-Cholera nie. - Ze snu wyrwał mnie głos Liama. - Ja też jadę.
- Spojrzałam na zegarek. 5,56. Czas wsiąść moja ukochaną tabletkę. Coś czuję,
że dzisiaj mi się przyda. Zażywam lek i wychodzę z pokoju do trwającej kłótni.
-Dylan jest chory i nie zostanie sam. Nas nie będzie
słuchał, ledwo słuch ciebie.
-Co jest? - Powiedziałam zaspanym głosem. Li i Bell obrócili
się i widać było, że przerywam kłótnię.
-Właśnie ustalamy kto ma cię odwieść na lotnisko.
-I do jakich rewelacji doszliście? - Podeszłam do blatu i
usiadłam na wysokim krześle obok.
-Ja i Ben. Liam musi zostań z Dylanem.
-W porządku.
-Nie jest w porządku. Powinienem też cię odwieść. Pożegnać
się.
-Zrobimy to tutaj. Nie zniosę ich twarzy a co dopiero jak
byście mili być wszyscy. - Miało go to rozbawić i na szczęście się udało. - A
co jest Dylanowi
-A kto go tam wie. Dziwnie się zachowuje. jest rozdrażniony.
Całą noc nie spał, teraz odsypia i jest rozpalony. O której wyjeżdżacie?
-Po 11. - Wyprzedził wszystkich Ben, który właśnie wyszedł z
łazienki. - Na lotnisko jedzie się około godzinę a trzeba być dwie godziny
przed lotem na odprawie.
Po tych słowach zapadła cisza i wszyscy zajęli się swoimi
obowiązkami. Pierwsze co zrobiłam to poszłam się umyć. Ubrałam się w białą
bluzę nakładaną przez głowę, czarne spodnie i moje vans'y. Zmusiłam się do
zjedzenia kanapki i wypicia kawy. Była już 9,45. Już tak mało czasu. Po
tym wszystkim co przeżyłam teraz wracam. Usiadłam przy oknie i wpatrywałam się
w krajobraz. Nie patrzałam na nic konkretnego, ale to mnie uspokajało.
-Hej, Lexie, gotowa? - Ben stanął za mną.
-Która godzina?
-11,00. - ''Już'' Matko, niemożliwe, ale czas stawić czoło
faktom. Wyjeżdżam.
-Jasne. Już idę.
Poszłam do mojego pokoju i zabrałam mój wcześniej spakowany
plecak. Nagle usłyszałam jak drzwi się zamykają i za moimi plecami stanął
Dylan.
-Wystraszyłeś mnie.
-Przepraszam. - Powiedział lodowatym tonem. - Przepraszam
cię, za wszystko. Oni...
-Wiem. - Zaczął płakać. Przytulił mnie tak czule jak jeszcze
nigdy. Odwzajemniłam uścisk.
-Moje życie się wali a ja wyżywam się na ostatnich ludziach
na jakich mi zależy.
-Naprawdę rozumiem, już dobrze. - Mówiłam do niego, ale był
tak roztrzęsiony, że chyba mnie nie słyszał. Sięgnęłam do kieszeni i wyciągnęłam
moje leki. - Trzymaj. Naprawdę ci pomogą.
-Psychotropy? - Uśmiechnął się do mnie i połknął jedną
tabletkę.
-Nie, nie oddawaj. Ja ich już nie potrzebuję.
-Trzymaj się tam w Stanach i odwiedzaj nas kiedyś.
-Ty mnie też.
-Hej, Lexie musimy jechać.
Wyszłam za drzwi. Wszyscy już czekali. Liam stał z kamienną
twarzą podeszłam do niego.
-Trzymaj się mała i uważaj na takich jak ja.
-Już nie jestem w liceum.
Przytulił mnie i pocałował w czoło.
-Niedługo cię odwiedzę. Obiecuję.
Usłyszałam za oknem trąbienie samochodu.
-Musze iść.
-Będe tęsknić za tobą.
-Ja za tobą też, I nie pakuj się już więcej w kłopoty.
-Jakby się dało.
***
-Pasażerów lotu do Los Angeles prosimy i podejście do
wyjścia nr 26.
I nadszedł mój czas. Razem z Benem i Bellemim szliśmy do
mojego wyjścia.
-Będziemy tu czekać, aż nie wystartujesz. Będziesz nas cały
czas widzieć. Nie zabij się na schodach. Pilnuj biletu. - Wymieniał po kolei
punkty Ben. - A i uważaj na siebie.
-To tego się dołączam. - Rzucił Bellemy.
-Wy też się trzymajcie.
Poszłam do wyjścia. Odważyłam się obrócić i im pomachać.
Robiłam wszystko żeby się nie rozpłakać, rzucić to wszystko i wrócić z nimi.
Ale tak nie można. Przeszłam przez wejście i wiedziałam, że kolejny rozdział
mojego życia mam za sobą. Szłam już na dworze do samolotu, pilnując siebie aby
nie spojrzeć na wielką szybę, przez którą mieli wyglądać chłopaki. To by zbyt
bolało. Szłam już po schodach na pokład kiedy coś we mnie pękło. Obróciłam się
i ich zobaczyłam. Stali tam gdzie mówili. Pomachali do mnie. Uśmiechnęłam się
połykając gorzkie łzy i machając do nich kiedy nagle krew prysła na szkło. Krew
Bena. Chłopak upadł jak długi. Rozległa się panika a ja zamarłam.
-Prosimy zachować spokój i wsiąść na pokład.
O nie. Muszę się do nich dostać. Chciałam się przepchać, ale
nie miałam szans. Ludzie pchali mnie do środka samolotu, nie miałam jak się im
wyrwać. Znalazłam się na pokładzie i zostałam zmuszona przez stewardesę na
zajęcie miejsca. Wszystko działo się tak szybko i nagle zamarłam. Nie wiedziałam
już co się dzieje. Czułam tylko jak samolot wzbija się w powietrze.
Przytłoczyło mnie to wszystko. Zabili Bena. Jak to możliwe? Łzy zaczęły mi
kapać po policzkach. Po to lecę do LA żeby nikt z nich nie zginął a i tak to
się stało. Włożyłam twarz w ręce i szlochałam. W głowie przelatywały mi
wspomnienia odkąd poznałam Liama w liceum aż po śmierć przyjaciela. I nagle
powróciło w mojej głowie to słowo ''Morderczyni''.
Podziękowania
Nie mamy pojęcia jak zaczyna się podziękowania,
ponieważ pierwszy raz je piszemy , więc wybaczcie nas. Z wielkim smutkiem
chcemy was poinformować, iż pierwsza część serii bądź trylogii ( tego jeszcze
nie wiemy ) dobiegła końca. Po długiej podróży jaką z wami przeszłyśmy
pisząc tą "książkę" chcemy wam z całego serca podziękować, za to że
byliście z nami przez nią całą(.Duże podziękowania również należą się koleżanką
i kolega z naszej klasy :)) Czasem jednak zdarzało się tak że nie miałyśmy weny
bądź przeszkadzały nam w pisaniu jej sprawy osobiste, ale bądź co bądź w końcu
doszła ona do końca. Pewnie większość z was będzie zdziwiona bądź zła, że się
tak szybko skończyła ale taki był plan. , który i tak ciągle się zmieniał.
Chciałyśmy aby historia Lexie była inna niż te które dotąd czytaliście. Miało
być w niej trochę miłości, bólu jak i przygody co myślę nam się udało ( jednak
w ostateczności czekamy na wasze opinie) Niektóre treści zapisane w tej książce
były inspirowane naszym życiem prywatnym.
Ale przejdźmy dalej pewnie zastanawiacie się kiedy będzie kolejna cześć? I czy w ogóle będzie? Otóż tak będzie kolejna część która premierę swoją będzie miała w pierwszy piątek czerwca 2015 roku.
Ale przejdźmy dalej pewnie zastanawiacie się kiedy będzie kolejna cześć? I czy w ogóle będzie? Otóż tak będzie kolejna część która premierę swoją będzie miała w pierwszy piątek czerwca 2015 roku.
Za wiele jednak nie chcemy wam zdradzać możemy jednak
powiedzieć że sprawiedliwości stanie się zadość, oczywiście przy odpowiedniej
liczbie ofiar. Niektóre szczegóły kolejnej części będziemy pisać na asku bądź
na blogu. Na pewno jednak wcześniej pokaże się prolog.
Wróćmy po raz ostatni do tej książki. Jesteśmy strasznie
wzruszone i szczęśliwe , że napisaliśmy naszą pierwszą powieść którą ktoś
czytał. Czasem bywały takie chwile że musiałyśmy siedzieć do którejś w nocy i
pisać, oczywiście wszystko to robiłyśmy z przyjemności.
Mamy jednak nadzieję że podobało się wam zakończenie. Mamy również nadzieję że zostaniecie z nami i spotkamy się po nownie w czerwcu.
Czy jesteście gotowi na kolejną Grę o życie?
Jak mogłaby się nazywać kolejna część ?
Czekamy na pomysły!
Serdecznie pozdrawiamy Niki&Cat ♥
Mamy jednak nadzieję że podobało się wam zakończenie. Mamy również nadzieję że zostaniecie z nami i spotkamy się po nownie w czerwcu.
Czy jesteście gotowi na kolejną Grę o życie?
Jak mogłaby się nazywać kolejna część ?
Czekamy na pomysły!
Serdecznie pozdrawiamy Niki&Cat ♥
sobota, 25 kwietnia 2015
Rozdział 23
Kolejny dzień minął na całkowitym treningu. Nie miałam nawet
chwili spokoju, bo co chwilę Bell kazał mi cos robić, jak nie biegać to uczyć
sie kolejnych chwytów. Mieliśmy jednak trochę dłuższą przerwę niż tylko na
napicie się wody około południa. Usiedliśmy wtedy na ciepłej ziemi i
cieszyliśmy się pięknymi widokami oraz sobą. W tedy byłam tylko ja i on.
Rozmawialiśmy o dzieciństwie i o różnych drobnostkach na przykład takich jak
twój ulubiony kolor. Nie chciałam zadawać mu bólu pytając sie o jego historie związana
z mafią, wczoraj widziałam głęboki ból w jego oczach kiedy z trudem mi o nich
mówił. Wiedziałam że ten temat z byt mocno go rani, a ja nie potrafiłam mu tego
robić. Kiedy rozmawialiśmy nie zastanawialiśmy się nad nasza przyszłością co będzie
gdy... żadne z nas nie chciało zawracać sobie tym głowy. Nie chciałam w tedy
również myśleć o Liamie, to nie jest dobra pora i szczerze mówiąc nie wiem czy
kiedykolwiek będzie ale kiedyś będę musiała przeciwstawić temu czoło.
Teraz jechaliśmy naszym ukradzionym srebrnym
Cadilackiem do naszego punktu obserwacji, całej kolumny która miała dzisiaj
koło południa przewozić Liama, Dylana i Bena. Mieliśmy ułożony plan, według
Bellemiego dość dobry by ich odbić i uciec stamtąd tak szybko zanim jeszcze zdążą przysłać
posiłki. Była około 7.30 a do naszego punktu zostały nam niecałe 2 godziny.
Przyglądałam się mijającej okolicy,
praktycznie wszystko w Anglii wszędzie wyglądało tak samo. Czasem jednak można
było zobaczyć sam las świerkowy bądź jodłowy ale mimo wszystko górował nad nimi
mieszany. Pogoda była dość ładna tak jak przepowiedziała wczoraj
wieczorem pogodynka w radiu, chociaż tym razem się nie pomyliła. Na niebie można
był dostrzec nieliczne chmurki, o różnych zabawnych kształtach. Pamiętam jak z
rodzicami i Edem bawiliśmy sie w rozpoznawanie kształtów gdy byliśmy młodsi.
Moje myśli znowu powędrowały na tor związany z bratem. Tak bardzo chciałam aby
się do mnie odezwał, dał znak że żyje, że jeszcze mu na mnie zależy, że
pamięta, że tu jestem...
- Hej Lex, nad czym tak myślisz? - z moje głowy wyrwał
mnie kojący głos mojego ukochanego.
- Ja, a nad niczym tak sobie wspominam stare czas...- mój
głos nie brzmiał normalnie.
- Widzę że coś jest nie tak, powiedz, proszę ?- posłał mi
uroczy uśmiech, któremu nie mogłam się oprzeć, właśnie w tej chwili ostrzegłam
że z dnia na dzień coraz bardziej się w nim zakochuje.
- A no wiesz, myślałam tak trochę o Edwardzie. O tym, czy
kiedyś jeszcze zadzwoni, czy będzie chciał jeszcze kiedykolwiek usłyszeć głos
swojej siostry, która się o niego cholernie martwi. - smutek, po tych słowach
właśnie to uczucie ogarnęło moje ciało całkowicie.
-Kochanie słuchaj on na pewno robi to dla twojego dobra.
Pomyśl o tym że gdyby zadzwonił ludzie CZA by go znaleźli i być może i ciebie.
Zobaczysz że jak to wszystko się chodź trochę uspokoi zadzwoni , na pewno-
wtrzymał oddech na chwilę , a potem powiedział- A jak nie to osobiście pomogę
ci go znaleźć - spletliśmy nasze ręce a on nachylił się lekko i pocałował mnie
w policzek.
- Dziękuje, ale skup się na doradzę bo chyba nie chcesz aby
nasz plan sie nie powiódł - posłałam mu szeroki szczery uśmiech, na znak że
już wszystko jest w porządku. Naprawdę w sytuacji której jestem teraz
potrzebowałam właśnie takie osoby jak on.
Reszta podróży minęła bardzo szybko, wręcz
szybciej niż się spodziewałam. O dziesiątej byliśmy na miejscu. Zanim jednak
ruszyliśmy na nasze stanowiska ukryliśmy samochód w lesie i przeszliśmy się
dobre 2 kilometry, tak aby nikt niczego nie podejrzewał.
Kiedy doszliśmy na miejsce naszych obserwacji byłam
strasznie zmęczona tą całą podróżą na pieszo. Na nogach miałam chyba z trzy
odciski, przy tym byłam cała spocona. Nie narzekając jednak posłusznie wspięłam
się na górkę za Bellemim tak abyśmy mogli wszystko widzieć. Usiedliśmy za
drzewami i krzakami, oczywiście ubrani w ciuchy moro które podrzucił nam Artur.
Mieliśmy też ze sobą dwa karabiny i pistolety, oraz jeden granat, którego nie
umiałam odpalać, naszczepcie gdyby naszła taka potrzeba zrobił by to Bell.
Nagle rozległo się pikanie telefonu. Chłopak wyciągnął go i w słuchawce odezwał
się głos:
- Witajcie ptaszynki, tu gniazdo! Zgłoście swoją pozycje? -
jak widać i teraz Artur miał nam pomóc i dopilnować aby wszystko poszło jak z
płatka.
- Jesteśmy w lisiej dziurze, kur jak na razie nie widać,
odbiór? - odpowiedział stanowczo Bellemy.
- Z tego co wiem kury już wyszły z kurnika i są w połowie
drogi za jakieś 15 minut powinniście ich zobaczyć, odbiór?
- Tak, jasne, bez odbioru- powiedział i wyłączył
Słońce coraz bardziej świeciło. Było coraz cieplej,
ten strój był dość gruby spowodowało to że cała już w nim pływała.
- Mam nadzieję że nam się uda- tak bardzo chciałam niczego
nie z chrzanić. Mam nadzieje że umiejętności z którym podzielił się ze mną
Bellemy chodź trochę mi się dzisiaj przydadzą. Nigdy szczególnie nie wierzyłam
w nadzieję, bo zawsze mnie zawodziła. Ale jak mówią to właśnie ona umiera
ostatnia.
- Wierzę w nas! Zobaczysz że oni się tego nie spodziewają
nie mówię tutaj tylko o ludziach Anakondy, ale o Dylanie i reszcie- posłał mi uśmiech,
odwzajemniłam go.
Dziesięć minut potem byliśmy nie ruchomi na naszych
pozycjach, z niecierpliwością czekając na konwój. Wiedziałam, że jak się ruszę mogę
zepsuć wszystko, naszą jedyną szansę, ale nie mogłam nic poradzić na to, że
całe moje ciało aż kipiało. Ręce zaczęły mi się trząść a nagi zdrętwiały.
„Wszystko na nic". Zaczęłam wpadać w panikę. Nie ruszałam się ale mój
wyraz twarzy wszystko pokazywał.
-Hej, spokojnie. - Bell położył mi rękę na barku, co było
naprawdę uspokajające. - Wszystko będzie dobrze. - Z jakieś niezrozumiałej
przyczyny mu uwierzyłam. W jego głosie było słychać przekonanie i wiarę we
własne słowa.
-Wiem. - Popatrzył na mnie z uśmiechem. - Dobra teraz już
wiem. Co mam robić?
-Po pierwsze - odbezpieczył broń - nie dać się zabić, a po drugie
- teraz wymierzył w pustą drogę kładąc się na ziemi - trzymać się planu. Jasne?
Jak zrobi się zbyt niebezpiecznie uciekasz do samochodu i odjeżdżasz,
rozumiesz?
-Wiesz, że tego nie zrobię. - Wróciło mi czucie w nogach.
Odbezpieczyłam broń i zrobiłam to co Bell, położyłam się i wycelowałam.
-Wiem, ale miło by było usłyszeć, że to zrobisz.
Przynajmniej byłym spokojniejszy. - Przewróciłam oczami i wpatrywałam się w
przestrzeń przed nami. - Przebijemy im oponę i jaką masz pewność, że nie zaczną
uciekać czy coś w tym stylu?
-Bo ich znam. Zatrzymają się, żeby nas zabić bo
przeszkodziliśmy im w pracy. Taka procedura. - Na samo to wspomnienie przeszły
mnie ciarki. Ciekawe ile takich ''procedur'' musiał przejść. Kiedyś będę
musiała z nim o tym porozmawiać. Kiedyś. Po chwili dobiegły nas odgłosy
silników. - Gotowa.
-Zawsze jestem. - Uśmiechnął się i złapał mnie za rękę.
-Damy radę. - Po tych słowach z jego twarzy znikły
wszystkie uczucia i przybrał kamienną minę. Zrobiłam to samo. - Jeszcze chwilę.
- Konwój był już tak blisko. Nie wiedziałam na co czekamy. Powinniśmy już
zaczynać. - Teraz. - Wyszeptał.
I się zaczęło. Strzeliłam trzy razy z czego raz nie
trafiłam. Bell strzelił cztery i oczywiście wszystkie trafne. Były dwa samochody
i dwa unieruchomione. Tak jak przewidział zatrzymali się od razu.
-Strzelaj w głowę. - Przełknęłam ślinę, ale nie ma czasu się
teraz zastanawiać jakie to straszne kogoś zastrzelić. Teraz nie ma czasu na
jakiekolwiek myśli. - Jak biorę ludzi z czarnego samochodu a ty z granatowego.
Pamiętaj, że ...
-Wiem o czym mam pamiętać. - Mój ton był lodowaty. W tej
samej chwili wyszedł a raczej wybiegł kipiący ze złości kierowca granatowego
samochodu. "Jest mój". Nie myśląc ani chwili dużej strzeliłam prosto
w głowę. Zdjęty. Nie sądziłam, że przyjdzie mi to tak łatwo. Teraz to już z
górki. Usłyszałam przeładowywanie broni. Wiedziałam, że już nie ma odwrotu.
-To zaczynamy zabawę słonko. - Bell wstał i jak tresowany zabójca
z precyzją jak na niego przystało zaczął wymierzać strzały. Oczywiście nasi
przeciwnicy nie pozostali nam dłużni. Złapałam moją broń i truchtem schowałam
się za najbliższe drzewo. Wychyliłam się kawałek żeby sprawdzić gdzie mam
strzelać i nagle pocisk przeleciał dosłownie przed moją twarzą. Całe życie
przeleciało mi przed oczami, ale żyje. Spoko. Przeładowałam broń, wyszłam zza
drzewa i zaczęłam strzelać. Na dziesięć strzałów zdjęłam jakoś dwóch ludzi a
trafiłam może w czterech. Jak na mnie to świetny wynik o ile można to tak
nazwać.
-Lex! - Obróciłam się do Bella, który pokazywał mi gestem
znak, że mamy przejść do fazy drugiej mianowicie podbicie samochodów. Nauczyłam
się tych migów na pamięć, więc dwa razy nie musiał powtarzać. Wiedziałam co mam
robić. Pierwszy raz czułam się tak jak oni. Nie jak ta bezbronna dziewczynka,
która chowała się przed każdą przeszkodą, którą bała się ominąć. Teraz to ja
byłam przeszkodą dla innych. Nie do pokonania. Ja podnosiłam poprzeczkę dla
innych.
Biegłam strzelając równocześnie. Teraz to było takie łatwe.
Tak łatwo naciskałam spust, ale co miałam zrobić? Wymiana ognia w tych
sytuacjach jest nieunikniona. Biegłam szybciej i pewniej nie oglądając się za
siebie. Wystarczyło, że czułam oddech Bell więc wiedziałam, że nic mu nie jest.
Podbiłam do pierwszego samochodu. Otworzyłam drzwi, za którymi siedział
mężczyzna z bronią. Ręcę trzęsły mu się jak galareta, ale twardo trzymał broń.
-Rzuć broń. - powiedział lodowatym tonem.
-To rzuć. - Byłam szybsza. Strzeliłam mu w ręce tak, że
pistolet upadł na podłogę. Podeszłam do niego i ścisnęłam za gardo. - Gdzie moi
przyjaciele? - Jego uśmiech się poszerzył do tego stopnia, że pokazał czarne
zęby. Pchnęłam go na drzwi po drugiej stronie. Wyszłam z samochodu i to był mój
błąd. Zza drzwi wyskoczył kolejny napastnik i z całej siły kopnął mnie w
brzuch. Zatoczyłam się do tyłu. Nie miałam siły zaczerpnąć powietrza ani się
obronić kiedy padł drugi cios.
-Mógł cię lepiej wyszkolić, Lexie. Po tobie spodziewałem się
czegoś więcej. - Chciałam podnieść pistolet, ale on zrobił to pierwszy. -
Nie. Nie zabiję cię. Anakonda się ucieszy ze zdobyczy. - Zamachnął się
pistoletem i uderzył mnie jego rączką z całej siły w głowę. Zobaczyłam czarne
plamki przed oczami. Poczułam jak ciepła krew spływa po mojej twarzy a oko
zalewa pot. ''Nie mdlę, nie mdlę''. Cały czas to sobie powtarzałam, ale nie
wiem czy to w tych okolicznościach coś da. Chciałam doczołgać się dalej od
niego, ale on kopnął mnie w plecy i moje bezwładne ciało znowu upadło. Zaczęła
ogarniać mnie ciemność, ale w dalszym ciągu byłam przytomna. - No więc zabawimy
się inaczej. - Powiedział, przeładował broń i, nagle wystrzał. Ale nie jego
broni. Bell był szybszy. Napastnik upadł bezwładnie na ziemię.
-Cholera, czy ty możesz się w nic nie pakować? - Rzucił Bell
biegnąc do mnie. Podniósł mnie z ziemi i zaczął ''inspekcje'' moich ran. -
Matko głowa do zszycia jak nic. - Pomachałam przecząco głową.
-To teraz nie ważne. Gdzie oni są?
-Chyba tam. - Wskazał na drugi samochód. Był dalej nisz jak
go zatrzymaliśmy. Spojrzałam na Bella i zobaczyłam sączącą się krew z jego
ramienia.
-Matko jesteś ranny.
-Ta. Ale co mogłem zrobić. To tylko postrzał a jak bym nie
dał sie postrzelić to ich by zabili. Dobra poczekaj tu na mnie idę po nich.
-Ty chyba sobie żartujesz. - Podtrzymałam się o jego zdrowe
ramię starając się nie tracić równowagi. - Idę z tobą.
-Boże dodaj mi sił do tej dziewczyny. - Przytrzymał mnie w
pasie i ruszyliśmy po naszych przyjaciół. - Najprawdopodobniej kierowca nie
żyje, ale na wszelki wypadek sprawdzę. Podszedł do drzwi kierowcy i machnął na
mnie ręką. - Nie żyję. Chodź tu. Poszukaj kluczyków od tylnego wejścia.
Weszłam do środka tak szybko jak tylko pozwalały mi na to
moje rany i znalazłam to czego szukałam. Podałam go Bellemiemu a on szybko
poszedł na tyły samochodu aby go otworzyć. Wybiegłam z uta i podążyłam za nim.
Kiedy otworzyliśmy drzwi moje serce prawie wyskoczyło mi z piersi. Ujrzałam
moich przyjaciół związanych jak zwierzęta i ledwie przytomnych, ale żywych.
-Hej ptysie. Tęskniliście. - Powiedział Bell z zadowoleniem
w głosie. Nikt się nie odezwał. Patrzyli na nas z ulgą w oczach, ale ich oczy
nie były do końca ich. - Są nafaszerowani różnego rodzajem świństwami. Zabieramy
ich.
To były leki. Silne. Mimo, że nie kontaktowali byłam tak
szczęśliwa. Udało się. Ten stan w końcu minie i będzie jak dawniej. Nie mogłam
się powstrzymać i pozwoliłam łzą aby wypłynęły.
-Hej słońce. - Bellemi stanął przy mnie i pocałował
tak jak za pierwszym razem. Krótko ale namiętnie. - Już wszystko jest dobrze.
Wytarł mi łzę i poszedł rozwiązywać Dylana. Nie wiem czy tak
wszystko dobrze. Spojrzałam na Liama i zobaczyłam w nim ból i rozpacz. Może nie
do końca kontaktowali, ale byli świadomi co się dzieję.
piątek, 24 kwietnia 2015
Rozdział 22
Siedzieliśmy w samochodzie czekając na jakiegoś
faceta, który dałby nam potrzebny sprzęt, dzięki któremu moglibyśmy pokonać
ludzi którzy przetrzymują Liama i resztę. Staliśmy przed ruinami starego,
sypiącego się, renesansowego domu, którego nikt nie odnawiał od stuleci. Na
zewnątrz było całkowicie ciemno. Nawet nie było widać księżyca, który był
dzisiaj w pełni, przez zasłaniające go chmury, zapowiadające ulewę. Miałam
tylko nadzieję, że nie zechce spaść w tedy kiedy my będziemy przeprowadzać całą
akcję.
Zaraz po tym jak obmyśleliśmy plan działania,
Bellemy skontaktował się ze swoim informatorem , Arturem, który ostatnim razem
też nam pomagał. I okazało się że miejsce przetrzymywania naszych przyjaciół
nie jest tak daleko jak mogłoby się wydawać. Wygląda na to że Czarnej Anakondzie
nie za bardzo chciało się ich wszystkim za daleko wywozić, albo chce sam
dokonać na nich egzekucji. Mam nadzieję, że jak dotrzemy na miejsce nie
znajdziemy ich martwych.
Z przemyśleń wyrwał mnie niski głos tajemniczego
faceta, który przez uchylone drzwi Cadillaca rozmawiał z Bellemym. Wyglądał tak
jak go zapamiętałam, może miał większe wory pod ozami, ale to ten sam Artur,
którego poznałam wcześniej.
-Nie mam więcej. Teraz ciężko o sprzęt.
-Cieszę się, że masz cokolwiek. - Bell mówił z
podekscytowaniem, kiedy przeglądał broń, jakby właśnie to był jego świat, a
właściwie jest.
-Uważajcie na siebie. Trzymam za was kciuki. Na pewno mam
wam nie pomagać?
-Tak. I tak już wiele robiłeś. Nie mogę cię prosić o nic
więcej. - Mężczyzna wydawał się poruszony słowami Bellemiego. Zdarzyło się to,
o co nigdy bym nie podejrzewała tego faceta, przytulił Bella z taką troską jak
własnego syna. Teraz przypomniało mi się jak to Ed przytulał mnie kiedy coś się
działo. On był jak przyjaciel, brat a nawet ojciec jak trzeba było. Byliśmy tak
blisko a teraz nawet się nie odezwał. "Przestań o tym myśleć. Masz
ważniejsze rzeczy na głowie." Podpowiada mi rozsądek.
-Dla was zrobił bym wszystko. Lex! - Wyjrzałam przez okno i
zobaczyłam w jego oczach łzy. - Trzymaj się go i nie daj się zabić. Wierzę w
was. - Pokiwałam głową w potwierdzeniu i oczy zaczęły mnie szczypać. Nienawidzę
tego momentu gdy łzy napływają ci do oczu, ale wiesz, że musisz je przełknąć.
Pomachałam Arturowi na pożegnanie a on szybko oddalił się od
nas do swojego samochodu i odjechał. Bell szybko zarzucił sobie torbę na ramię
i wrzucił ją na tylne siedzenie.
-To co jedziemy? - Drzwi się zatrzasnęły a on szybko
przemieścił się na miejsce kierowcy. Nic nie odpowiedział tylko zaczął szukać
jakieś płyty.- Hej mówię do ciebie. - Pstryknęłam mu palcami przed oczami a on
odsunął mi rękę.
-Zmiana planów.
-Co?
-Zmiana ... - Pokręciłam głową.
-Usłyszałam. Jaka zmiana? I dlaczego?
Bell chyba znalazł to co szukał. Włączył radio i
włożył płytę. Z głośników zaczęła lecieć piosenka Avicii "Dangerous".
Podniosłam brwi pytająco.
-Przy niej zawsze się skupiam. A co do tej zmiany odbijemy
ich za dwa dni. Zanim zaczniesz lamentować i mówić, że to za późno to mnie
wysłuchaj. Od Artura wiem, że za dwa dni będą ich przewozić. To będzie
najlepszy moment.
-A jak się myli i nie będą ich przewozić?
-To już nie żyją. Matko, Lexie przestań gdybać.
- No dobra już dobra, mam tylko nadzieję że nie masz przede mną
więcej tajemnic - posłałam mu słaby uśmiech.- A co teraz będziemy robić?
- Hmm, na jutro zaplanowałem dla ciebie coś specjalnego i
raczej nie chce ci zdradzać szczegółów, więc najlepszym rozwiązaniem będzie to
jak będziemy spać w samochodzie przez te dwa dni , bo nie mam zamiaru tułać
się po żadnych hotelach. Wtedy też zresztą będzie większe prawdopodobieństwo że
ktoś doniesie na nas CzA i z planu nici...- odpalił samochód i ruszyliśmy przed
siebie. Nie miałam zielonego pojęcia gdzie jedziemy.
Po około 15 minutach zatrzymaliśmy się koło
jakiejś drogi leśnej, obok na parkingu i Bell zgasił silnik.
- A więc czas spać, księżniczko bo jutro czeka ciebie ciężka
praca, więc się przygotuj- zaśmiał się lekko pod nosem. Nic mu nie
odpowiedziałam , rozłożyłam fotel samochodu i starałam się zasnąć, lecz przez głowę
jak na złość spływały mi różne dziwne i chore myśli, które jak najszybciej jak
to było możliwe odgarniałam. Nie chciałam teraz myśleć o Edwardzie i o tym że w
ogóle się ze mną nie skontaktował, oraz o tym że możemy nie zdążyć im pomóc, że
moi ''rodzice'' się pewnie martwią czemu mnie nie ma w domu. Teraz właśnie po raz
pierwszy zamartwiłam się o nich. Nie wiedzieć czemu. Ale w pełni musze być
skupiona na naszym głównym celu tego wszystkiego.
Męczyłam się jeszcze pół godziny zanim w końcu zasnęłam.
Oczywiście Bellemy nie miał z tym najmniejszego problemu zaraz po tym jak się
zatrzymaliśmy on spokojnie zasnuł jak widać to było dla niego całkiem normalne
ale czemu ja się dziwie. Przecież tak naprawdę nie wiem ile razy tułał się tak.
Tak właściwie to kompletnie nic o nim nie wiem, niby jesteśmy w tym wszystkim
razem ale nie udało mi się z nim odtąd normalnie porozmawiać jak z
przyjacielem.
Śnił mi się Edward i moja mama i Rich. Jak jesteśmy
znowu razem, jak siedzimy sobie na werandzie i śmiejemy się z problemów naszego
dziadka, który zawsze robi z igły widły. Śniła mi się też Ana, jak jesteśmy
razem, śmiejemy się, pijemy zimne napoje nad basenem, słońce świeci, życie
wydaje się takie beztroskie, niewinne. Całkowicie odbiegające od tego które prowadzę
od 2 miesięcy. Pełne przemocy, strachu, nadziei na to że pościg w końcu się
skończy.
Ze snu budzi mnie przyjazny i zarazem uderzający głos
Bellemiego.
- Wstajemy! Czas na mały wycisk- jeszcze nigdy nie widziałam
go tak podekscytowanego jak teraz. - No już.. już wstaje- mówię zaspanym
głosem, ziewając przy tym głośno. Patrzę na zegarek w samochodzie i jest
5.55. Czemu on mnie tak wcześnie obudził? Dałby mi się chodziarz wyspać
przed jak on to nazwał ''ciężka pracą'' która mnie dzisiaj czeka. Aż boje się
pomyśleć o co mu chodziło.
-Na co ty jeszcze czekasz? - Bell wysiadł z samochodu i ku
mojemu zdziwieniu zaczął się rozciągać.
-Co ty robisz? - Kiedy tylko otworzyłam drzwi zimne
powietrze uderzyło mnie z taką siłą, że wyrwało mi drzwi z rąk i trzasnęło nimi
z impetem.
-Mamy dwa dni. Mało bo mało, ale może coś z tego będzie. Od
dzisiaj jestem twoim trenerem słonko. Zaczniemy od sprawdzenia kondycji a
skończymy na sprawdzeniu twojej celności. Pytania?
-Musimy to robić tak wcześnie? - On oczywiście się
zaśmiał i zaczął truchtać w kierunku wschodzącego słońca.
-Ruszamy. Mamy do pokonania 2 kilometry na dobry początek.
"2 kilometry!" Chyba zobaczył moje przerażenie w
oczach bo uśmiechnął się od ucha do ucha. Nie mogę teraz marudzić. Rozumiem
doskonale, że to szkolenie mi się przyda. Muszę mieć jakiekolwiek pojęcie o
walce czy chociażby jak strzelać z broni. Bell był szkolony więc wie jak się do
tego zabrać. Muszę po prostu mu zaufać.
Wydaje mi się, że biegniemy już jakiś 15 minut a ja nie
czuję nóg. Najchętniej położyła bym się na trawie i odpoczęła. Bellemy biegnie
przede mną dobre 10 kroków i wcale nie zwalnia tępa. Wręcz przeciwnie. wydaje
mi się, że z każdym krokiem oddala się ode mnie bardziej. A może to ja
zwalniam? Nie ważne. Muszę myśleć tylko o biegu, miarowy oddech i odpychanie
się od ziemi. Kiedy byłam jeszcze w LA biegałam tak sama dla siebie jakieś 3
kilometry dziennie. Ale to było 2 miesiące temu i moje tępo było dużo wolniejsze
niż to. W tedy skupiałam się na biciu własnego serca, teraz musze zrobić to
samo. Raz, dwa, trzy. I tak w kółko. Postanowiłam nie patrzeć przed siebie, ale
pod nogi. Straciłam rachubę czasu. Czułam jak zimne powietrze wypełnia moje
płuca, słyszałam śpiewy ptaków, łamiące się patyki pod moim ciężarem, ale i
oddech Bellemiego. Jego oddech był bardzo miarowy a wdechy nie były tak łapczywe
jak moje. Moje ciało domagało się powietrza i ile bym go nie wzieło słyszałam
jak krzyczy "jeszcze". U niego było tak jakby spacerował po plaży.
Sama przyjemność. Raz, dwa, trzy. Kolejne uderzenia. Zapomniałam o całym
świecie. Tylko biegłam i nie słyszałam już nic. Tylko dzwonienie w uszach.
Zamknęłam oczy i przyśpieszyłam. Czułam się jakby niósł mnie wiatr, lekka jak
piórko, kiedy nagle moja bezwładność sięgnęła zenitu wpadłam na coś a raczej na
kogoś. Wywróciliśmy się z Bellemim na ziemię i sturlaliśmy się z małej górki na
wygrzaną już od słońca trawę. Moje mięśnie odmówiły już posłuszeństwa. Nawet
nie starałam się podnieść czy choćby otworzyć oczy. Miałam gdzieś czy minęły te
2 kilometry czy nie. Już nic nie miało znaczenia. Słyszałam jak krew pulsuje w
moim ciele, czułam jak grawitacja przygwożdża mnie do ziemi. Nie miałam siły
się czemuś przeciwstawić. Po prostu oddychałam.
-Lexie, żyjesz? - Ku mojemu zdziwieni Bell ledwo dyszał.
Zdołałam otworzyć oczy i zobaczyłam, że też leży na ziemi twarzą do nieba.
Zakrywał dłońmi twarz, ale i tak było widać jak bardzo jest czerwony.
-Która godzina? - Nie wiem gdzie znalazłam siłę aby
odpowiedzieć na to pytanie. Bell spojrzał na zegarek z niedowierzaniem.
-6.45
-Biegliśmy 45 minut 2 kilometry? - Byłam zła na siebie, że
tyle czasu nam to zajęło. To tylko 2 kilometry.
-Czy ten dystans wyglądał na 2 kilometry? - Spojrzał na mnie
chyba żeby sprawdzić czy moje pytanie było na serio. - Przebiegliśmy jakieś
11-12 kilometrów. Chciałem sprawdzić ile wytrzymasz, ale nie chciałem cię
straszyć. Myślałaś, że 2 kilometry jeszcze nie minęły więc zmuszałaś się biec
dalej. Nie chciałaś się wstydzić, że tak małego dystansu nie przebiegniesz.
Sprytne co?
-Tak. Ale dlaczego się zatrzymałeś? Myślę, że dała bym radę
przebiec dalej. - Zaczął się śmiać. - Co?
-Nie wątpię w to. I ja się nie zatrzymałem. Wpadłaś na mnie
i straciłem równowagę, ale jak na pierwszy bieg to był aż za długi. Teraz
musimy jakoś wrócić.
-Nie mam siły już biec.
-Więc zaczniemy trening tu.
-To to nie był trening?
-Tylko rozgrzewka. A gdzie w tym walka? Jestem już
spokojniejszy bo wiem, że w razie czego uciekniesz.
-Bez ciebie i tych przygłupów, których mamy uratować? Chyba
śnisz.
-Takiej odpowiedzi się obawiałem. - Podparł się na rękach i
bez większego wysiłku wstał na nogo. Rozejrzał się po okolicy, postanowiłam
zrobić to samo i aż mnie zamurowało. Było tu pięknie. Górka, po której
spadliśmy, była pokryta pięknie zieloną trawą a tu na dole miała jeszcze piękniejszy
kolor. Poranne słońce zaczęło palić trawę ale ona i tak miała piękną
jasnozieloną barwę. Drzewa były tylko na obrzeżach ale był tak duże, że w
południe na pewno dawały sporo cienia. Bell po zakończeniu "inspekcji"
obrócił się w moją stronę i podał mi rękę. - Wstajemy.
-Chyba śnisz. Jestem skonana. Nie musisz zrobić jakiegoś
obchodu terenu czy coś w tym stylu. Ja tu poczekam.
-Tak, ty masz same dobre pomysł. - Położyłam się na ziemi,
zamknęłam oczy i poczułam jak naglę unoszę się nad ziemię i ląduje na czyjeś skórze
przewieszona przez ramię. - To jak idziemy na ten obchód?
-Bell odstaw mnie. Moje wszystkie mięśnie się buntują nie
mam siły się z tobą droczyć.
-Ale to jest kolejna lekcja. Musisz powalić mnie na kolana i
wydostać się z uścisku. - Spięłam się w sobie i starałam się wykręcić.
Oczywiście na próżno, bo chłopak trzymał mnie już z całej siły. Hmm, pomyślmy
jak można wyrwać się z uścisku osoby silniejszej od ciebie? Może... nic nie
przychodziło mi do głowy, bo przecież w szkole nie uczą sztuki przetrwania a ni
walki.
- Odstaw mnie! - przymknęłam na niego ale go to nie ruszyło szedł
dalej przed siebie, niosąc mnie jak worek kartofli. Nagle pod wpływem złości zaczęłam
się rzucać ze wszystkich pozostałych mi sił, wiedziałam że to nic nie da i nie
jest najlepszym pomysłem, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy.
- Lex, wież że to nic nie da! Użyj mózgu - powiedział głosem
nauczyciela Bell. Wbiłam mu kciuk w łopatkę i on gwałtownie poluzował uścisk
dzięki temu kopnęłam go nogą w brzuch i upadłam na ziemię, szczęśliwa że udało
mi się uwolnić.
- No widzę że jakoś dałaś radę, ale zawsze możesz zrobić to
lepiej szybciej, sprytniej nie tracą tak dużo czasu jak teraz - uśmiechnął się
sapiąc. - Dlatego tez musze ciebie nauczyć podstaw walki .
Po jakiś dwóch godzinach męczarni w końcu udało mi się
namówić Bellemiego na krótka przerwę. Na polanie, na której ćwiczyliśmy zrobiło
się już dość gorącą gdyż dochodziło południe, podeszliśmy więc pod najbliższe
drzewo i usiedliśmy w cieniu. Na szczęście Bell miał wodę i mogłam się napić bo
umierałam z pragnienia. Siedzieliśmy dłuższą chwilę w milczeniu kiedy
postanowiłam spytać się go o jego dawne życie.- Bell, jak to się stało że
jesteś w mafii?- mówiłam to dość nie pewnym i nieśmiałym głosem.
- A co to przesłuchanie? - starał się zażartować ale niezbyt
mu to wyszło.
- Nie, ja po prostu chce zrozumieć - teraz już nie byłam
pewna czy dobrze zrobiłam zaczynając ten temat.
- Co chcesz zrozumieć?- jego głos stał się szorstki i lodowaty,
nie było w nim grama ciepła.
- Twoje postępowanie.. ale nie zrozum mnie źle. Ja chce
ciebie poznać, tak jak poznaje się przyjaciela...
-Uwierz mi nie chcesz - wstał bardzo szybko po chwili
dopiero się zorientowałam. Ruszyłam za nim zatrzymując go.
- Bell stój! Nie rób mi tego nie uciekaj...- przerwał mi w
pół zdania
- Słuchaj , nie jestem osoba, która łatwo ufa ludziom, nie
jestem osoba, która łatwo zdobywa przyjaciół, nie jestem osoba która chciałabyś
mieć za przyjaciela! - w jego słowach było tyle bólu jakiego u niego do tej
pory nie widziała.
- Ale ja nie chce abyś był kimś innym! Zrozum, aj tylko chce
dowiedzieć się o tobie czegoś więcej, nie chce cię ranić ani sprawiać ból - brzmienie
moich słów było łagodne- chce ci pomóc, ale zrozumiem jeśli nie będziesz chciał
mi powiedzieć nic osobie- nie zważając na jego minę przytuliłam go tak aby nie
czuł się w żaden sposób samotny.
- Ja Lex... naprawdę chcesz znać ta historię? - spytał niepewnie.
- Tak -pokiwałam głową. Usiedliśmy pod tym samym drzewem
schowani przed promieniami słońca.
- Jak byłem mały wychowywałem się na wsi. Byliśmy szczęśliwi
,wiadomo jak to w rodzinie bywa czasem były kłótnie . I u nas zaczęły się one pojawiać
coraz częściej. Ojciec w końcu powiedział matce ze należy do CZA wcześniej to
ukrywał mówił że pracuje w jakiejś tajnej agencji rządowej. Matka się w kurzyła
i chciała go wyrzucić z domu, ale on nie wyjechał przemienił się w potwora.
Oczywiście London była nim zafascynowana. Od razu zaczęła treningi ale
widać kim się stała. Wracając do ojca. Zaczął nas wszystkich bić, ludzie pytali
się skąd te siniaki ale on zakazał nam mówić, wiele razy próbowałem się mu
przeciwstawić ale jeszcze bardziej obrywałem, jak nie mogłem chronić siebie
chciałem chociaż moją siostrę i matkę, London miał taryfę ulgową. Wiele razy chciała,
żebym dołączył, ale nie mogłem zrobić tego matce, ona wystarczająco cierpiała.
- Przełknął pierwszą łzę.-. Ojciec z roku na rok coraz bardziej zaczął przeistaczać
się w potwora. Pewnego razu przed Wielkanocą przyszedł tak napity do domu że
pobił matkę do nieprzytomności, a potem - jego głos się załamał - zabił ja na
naszych oczach. Zaniósł do starej stodoły. Ale to jeszcze nie było najgorsze.
Na drugi dzień zapukali sąsiedzi żeby spytać się czy nie mamy do sprzedania
jakiś produktów rolnych, ojciec z niewiadomego powodu się wkurzy,
prawdopodobnie z tego powodu że uświadomił sobie że zabił swoją żonę i ich też
zamordował. W ten sam dzień razem z moimi siostrami, tak nawet London sobie
uświadomiła kim on jest, wymyśleliśmy plan aby móc uciec do naszego wujka, tak
aby on nas nie złapał. Udało się, uciekliśmy mu, ale to jeszcze nie był koniec
koszmaru. Po 2 latach ucieczki, on nas ciągle szukał, pewnie tez chciał nas
zabić był niezrównoważony psychicznie. Zdecydowałem się więc wstąpić do mafii
tak aby chronić siostry przed nim, miałem w tedy 16 lat byłem młody i głupi,
niesiony żądzą zemsty na ojcu za popełnione grzechy. Szef mafii do której
należał mój ojciec czyli Anakonda uznała że jest zbyt wielkim zagrożeniem dla
nich i może narobić więcej szkud niż pożytku , postanowił go zlikwidować co oczywiście
nie było łatwe , ale w końcu się udało. Dokonałem zemsty i go zabiłem.
Patrzyłem jak błaga o litość ale ja już jej nie miałem. Nawet nie pamiętam
kiedy ostatni raz starałem się komuś pomóc. Stałem się takim jak oni. Maszyną
do zabijania. A ja musiałem już tu zostać, stałem się niewolnikiem. Musiałem zabijać
niewinnych ludzi stając się jak mój ojciec, stałem się potworem, ale teraz kiedy
CZA odebrała mi już wszystko zabił siostrę a drugą sprowadzał na swoja stronę
nie pozostało mi już nic. Myślałem, że już taki zostanę. Zabić i nie patrzeć na
nic. Tyle lat mi to wmawiano, że czuje się jakby była to jakaś najświętsza
prawda. Mam 19 lat i dopiero przejrzałem na oczy i to dzięki tobie Lex. Dzięki
tobie nie czuje się jak morderca tylko jak zwykły nastolatek.
-Bo nim jesteś. - Potrząsnął głową i wiedziałam co powie. Do
oczu napłynęły mi łzy, które nosiłam w sobie od dawna.
-Jestem mordercą. Chcesz widzieć we mnie tylko to co dobre,
ale nie jesteś obiektywna. Teraz znasz prawdę. Nawet nie wiesz jak bardzo się
za to wszystko nienawidzę. Zmienił bym wszystko oprócz jednej rzeczy. Nie
wskrzesił bym mojego ojca. Może te okropne, ale drugi raz zrobił bym to samo.
Zabił.
Byłam w szoku. Otworzył się przede mną. Opowiedział mi o
czymś co ukrywał przez całe swoje życie a ja po prostu patrzyłam na niego. Tonęłam
w jego szklistych oczach nie potrafiąc wydusić słowa.
-Wiedziałem, że tak zareagujesz. Teraz nawet ty nie możesz
na mnie patrzeć.
-Stój. - Złapałam go za rękę z całej siły jaką w sobie
miałam, ale ona wystarczyła, żeby nie pozwolić mu wstać. Puściłam go powoli
upewniając się, że zostanie. - Każdy na twoim miejscu tak by się zachował. Nie
maiłeś wyjścia. Twój ojciec był tyranem. To normalne, że nie żałujesz tego co
zrobił. Może nie jesteś dumny z tego co robiłeś ale ja jestem dumna z ciebie. -
Bell podniósł wzrok i popatrzył mi prosto w oczy. - Jestem tak strasznie z
ciebie dumna. Podziwiam cię, za to, że mimo wszystko jesteś tak wspaniałym
mężczyzna. Każdy już dawno by się załamał, ale ty dałeś radę. Ryzykujesz dla
mnie życie i swoich przyjaciół. Mimo, że starasz się to ukryć jesteś strasznie
wrażliwy. Chcesz ochronić wszystkich i wszystkim pomóc. Dlaczego nie dasz mi pomóc
sobie?
Bell przysunął się do mnie na tyle blisko, że czułam jego
oddech na mojej twarzy. Jego twarz wyrażała wszystkie znane mi emocje. Objął
mnie w talii i delikatnie musnął swoimi ustami moje.
-Lexie, gdzie ty byłaś całe moje życie? - Nachylił się do
mnie bardziej. Nie wiedziałam czego chcę, był tak blisko, przy nim poczułam się
taka bezpieczna, ale nie mogę. To nie jest czas na romanse. Mamy teraz zbyt
ważne rzeczy do zrobienie. Wysunęłam ręce przed siebie, żeby go odepchnąć ale
skończyło się tylko na próbie. - Nie. - Złapał moje ręce a ja nie protestowałam
bardziej. Rozpłynęłam się w jego pocałunku. Jego zapach tylko mnie do niego
zbliżał. Nie potrafiłam powiedzieć stop. Wiedziałam, że powinnam z tym
skończyć, ale nie potrafiłam się na to zdobyć. W głębi duszy pragnęłam aby
zostało tak już na zawsze. Nie myślałam o przyszłości. Liczyło się tylko tu i
teraz. Zapomniałam o wszystkim. Nawet o naszym głównym celu. Teraz nie liczy
się nic. Straciłam rachubę czasu. Mimo, że tego nie chciałam musiałam to
zakończyć. Odsunęłam się od niego na tyle ile pozwoliło mi drzewo za nami.
-Bell, to nie jest dobry pomysł. - Wciąż miał zamknięte oczy
i nie spojrzał na mnie. Słowa były kierowane do mnie, ale głowę miał skierowaną
do ziem.
-Dlaczego nie? - Teraz podniósł wzrok. - Podaj mi powód, dla
którego nie moglibyśmy spróbować a obiecuję, że nawet o tym nie wspomnę.
-Nie ma powodu. Po prostu...
-Po prostu co? Brzydzisz się takiego kogoś jak ja?
-Wiesz, że nie. Teraz nie mamy na to czasu. Nie mamy go na
nic. Musimy ich odbić a potem zastanawiać się co dalej.
-Mimo wszystko i tak go kochasz? Lex, on nas wydał. Był
w stanie uwierzyć London. Jak możesz być taka ślepa.
-O kim ty mówisz?
-Nie udawaj głupiej. Ale ja nie mogę się w to mieszać. To
twoje życie i szanuje twoją decyzję. Muszę iść się przejść. Spodkamy się przy
samochodzie.
Pobiegł w przeciwnym kierunku, w którym ja miałam wracać. Co
ja zrobiłam? Jak mogłam być taka głupia. Niestety nie kontroluje tego, że
naprawdę go lubię. ''Lex, jak się kogoś lubi to się go nie całuje!''. Będę
musiała z nim porozmawiać, ale nie mogę za nim iść. On potrzebuje sobie to wszystko
poukładać tak samo jak ja. Wrócę do tego kiedyś. Później.
***
11 kilometrów. Co to dla mnie? 11. Ta liczba prześladuje
mnie od jakieś godziny. Tak. Tyje już idę. Nie ma opcji żebym się zgubiła bo
jest tu tylko jedna droga. Z drugiej strony może i dobrze że czas się tak
ciągnie. Mogę sobie przemyśleć wiele rzeczy i poza tym boję się spojrzeć
Belliemiemu w oczy i powiedzieć, że nic do niego nie czuje bo to kłamstwo.
Właśnie sobie uświadomiłam, że nie jest mi obojętny, że ten pocałunek nie był
na przymus. Ja go chciałam. Mogłam go odepchnąć wcześniej ale tego nie
zrobiłam. Pozwoliłam sobie na coś czego tak bardzo się bałam. Na uczucie. Jak
mogłam wymagać od niego żeby mi się zwierzył jak sama powiedziałam, że nic do
niego nie czuje. Czasem czuje jak moje życie przelatuje mi przez palce niczym
piasek na pustyni. Dlaczego nie chce nikogo do siebie dopuścić? Nigdy nie
czułam się tak zagubiona, ale z nim jest inaczej. Przestaje się martwić o
wszystko, mam to gdzieś jak daleko od domu jestem. Kiedy jestem z nim mogę być
gdziekolwiek. ''Tak chcę abyś mnie pocałował. Tak czuję coś do ciebie"
Dlaczego tego nie powiedziałam? Teraz całe życie będę tego żałować. Jak mam
teraz na niego spojrzeć? Za każdym razem w moim wzroku będzie tęsknota, która
będzie ranić nie tylko mnie ale też jego. Nienawidzę siebie za tak wie rzeczy,
ale to mógł być mój największy błąd. Im dłużej szłam tym bardziej byłam pewna,
że idę we właściwy kierunku. Zaczęłam rozpoznawać pewne znaki szczególne.
Bardziej ubitą drogę i pochwali za drzew wyłonił się nasz samochód. Żołądek mi
się ścisnął na myśl, że będę musiała się z nim teraz zmierzyć ale go nie było.
Nie wiem czy czuję się przez to lepiej czy gorzej. Z jednej strony czuję ulgę,
że mam Jeszce chwilę samotności, którą teraz naprawdę potrzebuję, ale z drugiej
gdzie on się podziewa? Czy on się nie zgubił w tym przeklętym lesie? Podeszłam
do samochodu i oczywiście zamknięty. Usiadłam opierając się o drzwi i nagle w
mojej głowę rozbrzmiała piosenka Kodaline "High Hopes". Czy można
czuć się jeszcze gorzej? Odpowiedź brzmi tak. Zamknęłam oczy i pozwoliłam
melodii wypełnić całe moje wnętrze.
-Długo tak siedzisz. - Podskoczyłam jak oparzona. Spojrzałam
w górę i zobaczyłam Bellemiego. Wpatrywał się na mnie obojętnym wzrokiem. -
Spokojnie. To tylko ja. - "Niestety nie tylko, ale aż
ty"-Przepraszam, że tak długo, ale nie mogłem znaleźć dobrej drogi i trochę
pobłądziłem. - Dawni nie słyszałam tak złego kłamstwa.
-Jasne, każdemu się zdarza.
-Mam w samochodzie coś do jedzenia. - Otworzył drzwi
kluczykami i gestem pokazał żebym wsiadła. Czułam się dziwnie on zresztą też.
Okazało się, że ''coś" do zjedzenia to 7-days. Chociaż nie jestem ich
fanką nigdy nic nie smakowało lepiej. To picia myliśmy cole. Idealny obiad.
Gdyby nie radio cisza była by przerażająca. Jedna piosenka się kończyła i
zaczynała droga. Bell cały czas patrzył się przed siebie jakby liczył, że nagle
cos tam sie ukarze. Nie mogłam już tego znieść. Wyłączyłam radio pod wpływem impulsu.
Chłopak niczym wyrwany z transu obrócił wzrok na mnie.
-Dlatego, że boję się uczucia.
-Co?
-Spytałeś mnie dlaczego masz przestać mnie całować.
Skłamałam. To jest powód. Boję się. Nie chcę tego. Jak będę miała wrócić do
domu wiedząc, że mam kogoś tutaj? Już mi jest ciężko a później - zacisnęłam
zęby żeby głos mi nie zadrżał - będzie to niemożliwe.
-A kto ci karze wracać? Mówiłaś, że tu znalazłaś rodzinę.
-To oznacza, że mam zapomnieć o nich? - Potrząsnął głową
przecząco.
-Jasne, że nie. Ale czy to oznacza, że masz zapomnieć o
mnie? O nas wszystkich. Lexie, ja cię naprawdę... - podniosłam rękę żeby mu
przerwać.
-Nie mów tego, proszę.
-Kocham cię. Dlaczego mam tego nie mówić.
-Bo skoro mam mówić prawdę będę musiał odpowiedzieć, że ja
ciebie też, że tak strasznie mi na tobie zależy, że będę musiała cię zostawić,
że to wszystko będzie...
Nie dał mi dokończyć. Znowu to się stało. Utonęłam w jego
ramionach i pocałunku. Ale teraz jest inaczej. Już nie próbuję go powstrzymać
bo przyznałam się sama przed sobą, że tego chcę. Znowu wszystko przestało mieć
znaczenie. Doszłam do tego, że nie mogę powstrzymać swoich uczuć. Skoro tak ma
być niech będzie. Dlaczego wszyscy mogą być szczęśliwi tylko nie my?
Postanowiłam, że ja tez zasługuję na szczęście. Wiem, że musimy się zastanawiać
co dalej, ale nie chcę tego kończyć. Nie tym razem. Pozwolę aby teraz to on
zrobił.
-Przepraszam. - Mówiąc to na jego ustach pojawił się
uśmiech. - Zdaje się, że coś mówiłaś.
-Teraz już mam to gdzieś.
-A co z twoim powrotem do Stanów?
-Teraz jestem z tobą w Anglii i aktualnie wybieram się po
przyjaciół. Idziesz ze mną?
-Wszędzie gdzie chcesz. - Pocałował mnie w policzek i
wypuścił z uścisku. - A więc kochanie gotowa do dalszego treningu? -
Przewróciłam oczami, ale on zrozumiał aluzję. Włączył sinik i ruszyliśmy przed
siebie. Nawet nie pytałam dokąd jedziemy bo teraz miałam to gdzieś. Ufałam mu w
100 procentach. Złapał mnie za rękę i wyjechaliśmy z leśnej drogi w kierunku
autostrady.
PS Od jednej z autorek ( Cat )
Wybaczcie jeśli koniec jest zbyt przesłodzony ale nie mogłam pozwolić na inne zakończenie. Zbyt to wszystko złapało mnie mocno za serce, aby skończyło się smutno bo taki był zamiar Niki. Chciałam aby ten rozdział zakończył się tak jak każda dziewczyna pragnęła by aby było w jej życiu .
Tak bardzo chciałam aby historia Bellemiego była wzruszająca , mam nadzieje ze mi się udało.
PS 2 (Niki)
Mam nadzieję, że wam się to spodoba, bo Cat o 2 w nocy
kazała mi poprawiać zakończenie bo uznała , że jest zbyt krótkie. Miałam
całkowicie inny pomysł, ale cóż. Jak widzicie ten związek?
niedziela, 19 kwietnia 2015
Rozdział 21
Kilkanaście minut później zatrzymaliśmy się przed dość
starym motelem. Zrobiło się ciemno, szare chmury pokryły niebo, uniemożliwiając
zobaczenie ciepłych odcieni czerwieni, fioletu i granatu zachodzącego słońca.
Które za kilka minut całkowicie zniknie z horyzontu. Lekki wiaterek, który
wcześniej wiał zmienił się teraz w mocny wiatr, który z każdą sekundą był coraz
zimniejszy.
Kolejny raz byłam wdzięczna Bellemiemu za
uratowanie mi życia. Nawet nie chce myśleć co by się stało gdyby nie było go w
pobliżu. Już nigdy nie będę stała na stopa, to doświadczenie nauczyło mnie że ludziom,
po raz kolejny nie wolno tak mocno i szybko ufać za nim się ich nie pozna. No
chyba że chce się stracić życie. Ale dość już myślenia o mnie, czas teraz
omówić i wymyśleć plan ich odbicia.
Bell zgasił silnik Cadillaca i zaciągnął
hamulec. Patrzył się przez kilka minut w jeden punkt i nic nie mówił, kiedy
nagle się odezwał:
- Dobra Lex, zatrzymajmy się tu i postarajmy się wymyśleć jakiś
plan wydostania naszych przyjaciół. Ale od razu mówię to nie będzie proste -
spojrzał na mnie surowym wzrokiem.
-Myślisz, że mamy czas na dłuższe przemyślenia?
-Szczerze myślę, że tak. - Podniosłam brwi pytająco na znak,
aby dokończył swoje przemyślenie. - Błagam Cię, Lex. Może Czarna Anakonda jest
świrem, ale jedno trzeba mu przyznać. Dba o rodzinę i nie pozwoli zabić syna. A
przynajmniej będzie robił wszystko żeby ten się przyznał, że popełnił błąd i
nas wydał, Ale znając Li... - Jego słowa przestały do mnie docierać.
Zastanawiała się czy on sobie ze mnie przypadkiem nie żartuje.
-Co? Liam jest jego synem?
-Nie powiedział ci? - Bell wydał stumiony odgłos. Chyba nie
miałam się tego dowiedzieć. Jak oni mogli mnie okłamywać. Wszyscy wiedzieli. Czuję
się jak skończona diodka chociaż z drugiej strony Liam postanowił sprzeciwić
się ojcu i postawić na szali swoje życie dla mnie. - Lexie, nie powinienem ci
tego mówić. Mogła byś być tak miła i...
-I co? - Moje słowa były chłodne. Nie spodziewałam się, że
będzie w nich tyle złości. - Zapomnieć o tej rozmowie?
-Trafiony zatopiony. - Uśmiechnął się do mnie, ale ja nie
miałam zamiaru spuszczać z tonu.
-Ty chyba sobie żartujesz. Dlaczego nikt mi nie powiedział.
-Może dlatego, że tak zareagowałaś?
-Bo jestem wściekła! Dwa miesiące. Tyle to przede mną
ukrywaliście. Jestem ciekawa czy znam chociaż wasze prawdziwe imiona. - westchnęłam
z frustracji - Bóg raczy jeden wiedzieć ile jeszcze tego macie przede mną...
ja, ja rozumiem że wy to starcie się robić dla mnie ukrywać pewne informacje, w
ten sposób chroniąc mnie, ale bądź co bądź, siedzę w tym wszystkim z wami i mam
prawo wiedzieć chociaż niektóre wasze tajemnice, bo pewnie jest ich wiele- mój
głos już nie zawierał złości był tylko smutek, bo ja myślałam że jesteśmy
rodziną i że możemy mówić sobie wszystko, że sobie ufamy, ale jak widać oni mi
jeszcze nie za bardzo.
- Lexie - odezwał się Bellemy niepewnym głosem- uwierz mi,
że Liam nie powiedział ci tego dla twojego własnego dobra, aby ciebie chronić,
abyś nie postrzegała go tak samo jak jego ojca. On jest dobry .
- Ale ja myślałam że mi ufacie, ale jak widać dale uważacie
mnie za rozpieszczona małolatę, która myśli jakiego koloru szminki użyć ,
zamiast ratować swoich przyjaciół. I tak w ogóle to jest kolejny powód dla
którego chce ich uwolnić. Ja chce pokazać im że w całości należę do nich, że
nie ważne co by się stało ja im pomogę, i nie ważne co myślą. Nie obchodzi mnie
to ! Niech wiedzą tylko jedna rzecz, że ja za nich oddałabym życie. I niech
nazywają mnie zdrajczynią, oszustką i wierzą London, ale ja im pomogę, bo tylko
tak mogę udowodnić jak bardzo mi na nich zależy - ściszyłam głos niemal że do
szeptu- bo to jest jedyny sposób, a mi - kiedy dalej będą posądzać mnie o
współpracę z CZA po prostu będzie strasznie smutno, że ludzie których tak
bardzo kocham nie ufają mi, nie ufają mi.. - nie zauważyłam nawet kiedy, zaczęły
spływać mi po policzkach łzy. Jeszcze nigdy nie chciałam aby ktoś znał prawdę tak
jak teraz. Chciałam aby oni wszyscy w końcu zobaczyli szczerość w moich
słowach. Wszystkie emocje które do tej pory starłam się ukryć spłynęły na mnie
niczym gwałtowna ulewa. Frustracja, złość, smutek, strach, nadzieja że któregoś
dnia wszystko to się odmieni, że usiądziemy razem gdzieś na werandzie starego
domu i pogadamy na spokojnie, wszyscy razem, o przeszłości nie bojąc się o to
że w każdej chwil może ktoś nas zaatakować. Nie zważyłam nawet kiedy Bellemy
przytulił mnie. A ja nie protestowałam, właśnie w tej chwili potrzebowałam
takiego przyjacielskiego uścisku otuchy, które do tej pory miałam tylko od Any mojej przyjaciółki, która stała się dla mnie
ostatnimi czasy tak odległa jak księżyc. Wtuliłam się w niego jeszcze bardziej
w nadziei że dzięki temu wszystko to spłynie po mnie jak po kaczce. Bell się
nie martwił że zasmarkam mu całą bluzkę. Powoli jednak wszystkie emocje ze mnie
opadły dając mi w końcu poczucie ulgi. Zaczęłam powoli odsuwać się od niego
siadając prostu w fotelu. Czas się ogarnąć i w końcu ruszyć na akcje odbicia przyjaciół.
Wytarłam oczy bluzą i odwróciłam się do Bellemiego.
- A więc co teraz? - powoli odzyskiwałam normalne brzmienie głosu.
- Hmm, może najpierw pójdźmy do motelu i się ogarnijmy, a
potem wymyślimy plan. Plus, Lex musisz wiedzieć, że ten plan musi być
doskonały.- posłał mi słaby uśmiech, a ja przytaknęłam głową.
Wysiedliśmy z auta i ruszyliśmy ponurym
i zaniedbanym chodnikiem prowadzącym do budynku równie brzydkiego jak ten
chodnik. Hol o dziwo do zewnętrznego wystroju budynku wydawał się bardzo
przytulny a wręcz kojarzył mi się z rodzinnym pomieszczeniem. Na wprost od
wejścia znajdywała się recepcja, przy której siedziała młoda kobieta w
niebieskiej koszuli i czarnej, dopasowanej spódnicy do kolan. Na lewo znajdował
się mały barek, który cały czas był przez kogoś okupywany. Po prawej stronie
były windy prowadzące jak mniemam do pokoi.
-Pójdę wynająć nam pokój. - Powiedział Bell tak cicho i nagle,
że aż przeszły mnie ciarki na plecach.
Podeszłam do ludzi, którzy oglądali film i o dziwo leciał
mój ulubiony "Non stop". Mimo, że była to już połowa filmu dołączyłam
do zgromadzonych. Teraz już całkowicie poczułam się jak w domu. Wsłuchiwałam
się w amerykański akcent, którego tak dawno nie słyszałam i chyba już sama
takiego nie mam. To straszne jak łatwo zapomnieć skąd się pochodzi i, że gdzieś
za oceanem ma się rodzinę i przyjaciół, których odnalazłam i tutaj. Jeszcze
niedawno rozpłakała bym się na samą myśl o Los Angeles ale teraz to już
nie wywołuje u mnie tyle emocji. Można nawet powiedzieć, że zaaklimatyzowałam
się w Anglii. Gdzie kiedyś widziałam obcych ludzi teraz widzę rodzinę i
przyjaciół. Tak wiele się zmieniło.
-Dobra Lex, wystarczy tego kina. - Podniosłam wzrok i
zobaczyłam nad sobą Bella. Pomachał mi kluczykami od pokoju przed oczami. - Z
resztą nic nie tracisz. Ten film nie jest wart swojej opinii.
-To mój ulubiony fim. - Obrzuciłam go gardzącym wzrokiem,
ale od razu załapał, że miało to być na żarty i się uśmiechnął. - Mam nadzieję,
że ten hotel nie jest warty swojej opinii powierzchownej.
-Ta. Ja też.
Ruszyliśmy w stronę wind. Nie wiem ile czasu minęło odkąd tu
weszliśmy, ale nagle hol opustoszał.
Nasz pokój znajdował się na drugim piętrze, drzwi nr 10. Ku
mojemu zdziwieniu pokój był duży i bardzo nowoczesny. Na środku salony
znajdowała się biała skurzana kanapa a na przeciwko niej na ścianie wisiał
plazmowy telewizor. Po drugiej stronie były drzy pary drzwi. Dwie sypialnie i
łazienka. Bellemy podszedł do kanapy i zajął najlepsze miejsce,
-Więc jaki masz plan? - Zapytał odprężonym głosem.
-Ja? Nie mam planu. Po to tu przyjechaliśmy żeby go ustalić
zapomniałeś? -Parsknął śmiechem. - Co?
-Nic. Po prostu właśnie sobie przypomniałem, że chciałaś iść
tam sama więc mniemam, że miałaś jakiś plan ale jak widzę czy może raczej
słyszę od ciebie się mylę.
-Tak, bardzo cię potrzebuje. Zadowolony?
-Nawet nie wiesz jak.
Podeszłam do kanapy i usiadłam na jej drugim końcu, żeby
oprzeć się i na plecach i na ramieniu. Była tak wygodna, że prawie się w nią
zapadłam, ale nie czas teraz na odprężenia, czas wymyślić plan. Najpierw Bell
zaczął od ich słabych punktów. ustaliliśmy jak się do nich przedostać nie
wszczynając alarmu. Kody do wszystkiego są zmieniane co dwa tygodnie więc nawet
jak by nie wiedzieli o zdradzie kod został by zmieniony. Nie sądziłam, że
układanie planu może być takie trudne. Nawet jak myślisz, że jest już idealny
mylisz się. Nie uwzględniłaś jakieś rzeczy i wszystko od początku. W końcu po
około dwóch godzinach ułożyliśmy plan doskonały. Przynajmniej taki się nam
wydawał. Jeszcze niedawno byłby dla mnie zbyt brutalny i nie wykonalny, ale
teraz kogo to obchodzi wszystko jest inaczej. Po dwóch godzinach bezruchu
czułam się jak zastygnięta. Poprawiłam się na kanapie, ogarnęłam szybkim ruchem
niesforne kosmyki moich włosów, z których już dawno wyblakła stara farba i podjęłam
najtrudniejsze zdanie w moim życiu.
-To kiedy zaczynamy?
Bellemy podniósł się z kanapy i podszedł do okna. Moje
pytanie zawisło w powietrzu tworząc nieznośną ciszę. Po chwili Bellemy obrócił
się na pięcie i dostrzegłam błysk w jego oku. Z kamienną twarzą odpowiedział.
-Teraz.
sobota, 18 kwietnia 2015
Rozdział 20
Przejechałam może niecałe 2 kilometry, kiedy nagle silnik zgasł, zachargotał
i tak po prostu zgasł. Cholera, jak teraz miałam jechać gdziekolwiek? Ostatkami
sił Chevrolet stoczył się na pobocze, zaciągnęłam sprzęgło i głośno westchnęłam.
" Rozumiem losie że to jest kolejna przeszkoda jaką postanowiłeś mi pod
nogami" powiedziałam do siebie w myślach. Wyciągnęłam kluczyki ze stacyjki,
otworzyłam drzwi i wyszłam. Mając nadzieje, że w bagażniku znajdę paliwo.
Jednak po co miałoby ono tam być? Zamknęłam bagażnik z trzaskiem. Rozejrzałam
się po okolicy w nadziei, że jakimś cudem nagle pojawi się stacja benzynowa,
ale tak to się jednak nie stało.
Słońce unosiło się ponad drzewami.
Z każdej strony otaczał mnie świerkowy las. Czasami można było odczuć lekki i
zimny wiaterek, który powoli sygnalizował, że niedługo zacznie się jesień, to
była pora roku za którą nie za bardzo przepadałam. W tym okresie wszędzie
wisiała w powietrzu depresja, smutek i rozpacz. Nie lubiłam tego, jak dni,
które przynosiły deszcz oraz mgłę, zmniejszając przy tym i tak już dość mały
horyzont. Jedyne co chodź trochę umilało mi ten okres to możliwość noszenia
swetrów, bardzo je lubię są ciepłe i milutkie.
Łapczywie wdychałam zapach
świerkowego lasu oraz poranka. Dobra, muszę pomyśleć co dalej robić, przecież
nie mogę tu tak stać i czekać na zbawienie. A więc w przeciągu 2 kilometrów
które przejechałam z domku nie zauważyłam żadnej stacji paliw ani chociaż by
znaku, toteż musze się udać w tą stronę w którą miałam jechać tym samochodem.
Przy okazji mojej wycieczki wymyśle jak ich uwolnić oraz co mam dalej robić bez
jakiegokolwiek pojazdu. Ruszyłam więc powolnym krokiem, nie miałoby sensu iść
szybciej bo Bóg jeden wie ile będę musiała przejść kilometrów. Muszę oszczędzać
energię. Hmm, może jak dobrze pójdzie to złapie stopa? To byłby szczyt moich
marzeń na chwilę obecną.
Wiatr lekko ruszał moimi
włosami, dość już roztrzepanymi. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie spadnie
deszcz.
Zastanówmy się więc
nad planem. Najpierw muszę dotrzeć do miasta, jakiegokolwiek bo naprawdę nie
miałam pojęcia czy jakieś się w pobliżu znajduje. Kolejnym celem byłoby znalezienie
samochodu, ale że nie mam kasy to niestety będę musiała posunąć się do
kradzieży, ale kogo to w ogóle obchodzi? I tak jestem osobą zaginioną, nie mam
nawet przy sobie dokumentu dowodzącego że nazywam się Lexie Argent, pochodzę z
USA, urodziłam się 21.04. 1998 roku oraz, że mam ( albo lepiej miałam)
brata Edwarda i ( już sama nie wiem czy prawdziwych czy też nie )
rodziców Richa i Melise Argent. Więc raczej nie zrobi to różnicy jeśli mnie
złapie policja. Nie, nie może bo jak mnie złapią to jak uwolnię przyjaciół?
Jestem ich jedyną nadzieją, musze im pomóc, to przecież przeze mnie Dylan i
Stella stracili rodziców. Musiałam w jakiś sposób jemu to wynagrodzić, ale
raczej będę musiała płacić przez całe życie i być wdzięczną, że ich rodzice
poświęcili się dla kogoś takiego jak ja. Może kiedyś w końcu też się dowiem
dlaczego CZA mnie ściga. Tak bardzo chciałabym poznać ten cholerny powód, dla
którego musiało zginąć tak wielu ludzi i jeszcze wielu zginie. I to przeze
mnie. Bo jedynym wyjściem z tej sytuacji będzie zabicie ich wszystkich,
wszystkich tych którzy ich porwali, raczej w walce z nimi nie wygram więc
pozostaje mi tylko to, mam jednak nadziej, że Bóg chodź w połowie wybaczy mi
śmierć tylu ludzi, a jak nie to pójdę do piekła ze świadomością, że próbowałam
uratować moją rodzinę, bo tym stali się ludzie, który na początku mnie porwali,
ale potem pozwolili mi żyć.
Nie miałam nic co pozwoliło by mi
na sprawdzenie która jest godzina ani ile już idę, lecz sądząc po tym gdzie
znajdowało się słońce i, że nogi powoli odmawiały mi już posłuszeństwa mogę stwierdzić,
że jest już południe a w zakresie mojego wzroku dalej nie widać żadnej
autostrady. Tylko ta leśna droga. W nocy musiało nieźle padać bo dookoła jedyne
co widziałam to błoto. Mimo, że nie jestem już tą rozpuszczoną dziewczyną co
kiedyś lubię takie luksusy jakim jest normalny chodni bądź chociaż utwardzona
powierzchnia. Szłam i szłam potykając się o własne nogi. Bałam się coraz
bardziej, że mój wysiłek jest całkowicie bez sensu bo z moim powalającym tempem
oni już dawno moli nie żyć. - Wypluj te myśl - upominałam samą siebie. Nie z
takich kłopotów wyszliśmy już cało a moi przyjaciele ni należeli do ludzi którzy
łatwo dali by się zabić. Musi być dobrze. Nagle moją głowę ogarnęła nicość,
miałam tylko jeden cel, jedno jedyne zadanie, które muszę wykonać za wszelką cenę.
Nie wiem czy ktokolwiek z moich byłych przyjaciół, tych których zostawiłam w
Los Angeles będą potrafili spojrzeć mi w twarz bez obrzydzenia, ale czy to ma
teraz jakiekolwiek znaczenie? Jeśli trzeba będzie potrząsnę tą planetą,
wskrzeszę umarłych, wysadzę całą Anglię żeby im pomóc. Nagle usłyszałam bardzo
dobrze znajomy mi jazgot samochodów. Udało się, znalazłam autostradę.
Przyśpieszyłam kroku i już ją widziałam. Pierwszy cel osiągnięty, teraz tylko znaleźć
stopa i odbić chłopaków. Nic prostszego. Stałam tam chyba już dziesięć minut i
nikt się nie zatrzymał.
Zniecierpliwiona czekam i
czekam. Nic. Czy na tym świecie nie ma dobrych ludzi? Błagam! Niech ktoś się
zatrzyma! z nudów zaczęłam liczyć już samochody, ile przejeżdża obok mnie nie
zatrzymując się. Jeden, dwa, trzy... dwanaście, trzynaście. Jednak jeden z nich,
srebrny Cadillac zjeżdża na pobocze i się zatrzymuje. Nie wierze, że w końcu
ktoś postanowił pomóc mi dotrzeć do miasta. Podchodzę ucieszona do auta i
uchyla się okno od strony kierowcy ( oczywiście prawej), Wygląda z niego
mężczyzna około czterdziestki, na jego głowie widać już pierwsze siwe włosy. Ma
zmęczoną twarz, wygląda jakby jechał samochodem bez ustanku cały dzień.
Uśmiecha się krzywo, pokazując przy tym pożółkłe zęby. Wydaje się jednak miły.
- Hej , jak chcesz mogę ciebie podwieźć do
Brighton , jadę właśnie w tamtą stronę - powiedział mężczyzna.
- Jeśli nie byłyby to żaden problem, to
skorzystam z Pana propozycji - uśmiechnęłam się do niego lekko, tak aby nie
myślał, że jestem nie wdzięczna.
- To wsiadaj - wyciągnął rękę aby otworzyć
mi drzwi po drugiej stronie. Niepewnie wsiadłam do samochodu. Wnętrze było
bardzo eleganckie, fotele z białej skóry, śliniąca szarawa tapicerka. Był to
jeden z tych droższych samochodów i to jeszcze z tego roku. Pachniało tu
wanilią, taką jaką pachną ciasta i to te babcine.
- Nazywam się Michael - przywitał się i
podał mi rękę .
- A ja jestem Lexie - odwzajemniłam uścisk
trochę niepewnie, szczerze mówiąc z każdą chwila pomysł ze stopem wydawał mi się
coraz gorszy - miło mi Pana poznać, panie Michaelu.
- Ohh, przestań. Po prostu Michael - facet
zapalił auto , aby z powrotem wjechać na autostradę. - A więc, jak się
znalazłaś w tej części Anglii, oczywiście jeśli można wiedzieć. - nie za bardzo
chciałam mu mówić o tym wszystkim , więc postanowiłam trochę pozmyślać,
przecież i tak już nigdy go nie spotkam.
- Hmm, to dość długa historia- zaczęłam -
nie do końca chce Ciebie męczyć, więc powiem tylko tyle , że nie za bardzo
układało mi się z moimi rodzicami, i postanowiłam poszukać szczęścia w świecie-
posłałam mu mały uśmiech , a on kiwnął głowa w geście zrozumienia.
- Dobrze , raczej nie powonieniem poruszać
tego tematu- to było ostatnie wypowiedziane zdanie przez niego.
Jechaliśmy już jakieś 10
minut kiedy, Michael gwałtownie skręcił kierownica w polną drogę i się
zatrzymał. Moje serce zaczęło szybciej bić, ręce pociły mi się jak nigdy do tą,
ale postanowiłam zachować zimną krew i spytałam :
- Czemu się zatrzymaliśmy? - mój głos
drżał, ale starałam się go opanować jak tylko mogłam - nie mieliśmy jechać do
miasta i dopiero tam miał mnie , pan to znaczy ty nie miałeś mnie wysadzić?
- Słonko , gdybym to ja , tak każda ze
swoich panienek do kąt one chcą podwoził to już dawno był zbankrutował!- jego
głos zawierał tyle gniewu jak i złości . Zaczęła się bać, instynktownie
chciałam wysiąść z samochodu, ale on jednym ruchem zatrzasnął wszystkie drzwi.
- No dalej mała, wiem że tego chcesz!
- Wal się zboczeńcu!- krzyczałam ile sił
miałam w gardle, ale kto niby miał mnie usłyszeć w środku lasu gdzieś dobre
kilka kilometrów od miasta, na zadupiu! Myśl, myśl, myśl, nic nie przychodził
mi do głowy. Gwałciciel zaczął się do mnie przysuwać, nawet nie chcę
wiedzieć po co. Miał mnie już dotknąć swoją obślizgłą łapą kiedy to
rozległ się donośny strzał z pistoletu.
Na swojej skórze poczułam
znajome ciepło krwi, ale dla odmiany ta nie była moja tylko Michaela. Wszędzie
leżało stłuczone szkło przedniej szyby, lecz żaden odłamek mnie nie pokaleczył.
Byłam strasznie zdezorientowana i jedyne na co się zdobyłam to odpięłam pasy,
odblokowałam drzwi i wybiegłam z samochodu. Z mężczyzny wylewały się ostatki krwi.
Nie żyje. Serce zaczęło mi bić mocniej. Miałam gdzieś co się z nim stało, ale
co stanie się ze mną.
-Kto tu jest! - Krzyczałam ile sił w
gardle.
Usłyszałam dźwięk pękającej
gałęzi. Obróciłam się i instynktownie rzuciłam z pięściami do przodu. Napastnik
upadł,, chciałam wsiąść coś ciężkiego żeby ostatecznie z nim skończyć. Wzięłam
zamach i zamarłam.
-Zwariowałeś! Mogłam cię zabić! - To był
Bellemy. Potrząsał barkami . Nie wiedziałam czy płacze czy się śmieje. Kiedy podniósł
wzrok widziałam wielki uśmiech na jego twarzy.
-Tęskniłaś skarbie? - Wypuściłam kamień z
rąk i uśmiechnęłam się do niego. Chociaż byłam wstrząśnięta tym co stało się
jeszcze chwilę temu dźwięk jego głosu był uśmierzający. Jak idealny lek na
wszystkie schorzenia. -Powiedź mi. - Zaczął podnosząc się z ziemi. - Skoro nie podrwisz
sama ochronić się przed tym dziadkiem jak miałaś zamiar to zrobić przed wieloma
uzbrojonymi i wyszkolonymi ludźmi. Oni są maszynami do zabijania. Lex, co ty
sobie myślałaś?!
-Nic! Zostawiłeś mnie samą tak jak ich! Co
miałam zrobić? Wrócić do domu i czekać aż ich zabiją? Dzięki nim żyję.
Poświęcili wszystko muszę to zrobić.
Bell wzniósł ręce do góry w geście
kapitulacji.
-Boże dodaj mi sił. Jesteś cała? - Potrząsnęłam
głową przytakując. - Dobra. Idziemy. - Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. -
Nie myśl sobie, że robię to dla ciebie czy tych idiotów.
-To dla kogo? - Przechylił głowę i
wpatrywał się przez chwilę we mnie jakby chciał coś ze mnie wyczytać.
-Dla mojego sumienia. Nie chcę później
odrywać twoich zwłok od asfaltu.
-Jaką masz pewność, że bym zginęła?
-Nie rozśmieszaj mnie.
-A co z nim? - Pokazałam ręką na Michaela.
-Kogo to obchodzi. - Bell podszedł i
wyciągną mężczyznę z samochodu. - Jak się obudzi nie będzie nic pamiętać.
-To on żyj?
-Jasne że tak. Ten pocisk go tylko uśpił.
Przebił szybę, ale go nie zabił. Chociaż nie mówię, że nie miałem ochoty
tego zrobić. - Uśmiechnęłam się do niego. - Dobra wsiadaj. Nie mamy zbyt wiele
czasu. - "O ile w ogóle go mamy". Nienawidzę moich myśli bo zawsze są
szczere i bardzo realistyczne. Strząsnęłam je z siebie i usiadłam po stronie pasażera.
- Zapnij pasy Lex.
-Myślałam, że jesteś dobrym kierowcą.
-Najlepszym. Dlatego zapnij pas. - Uśmiech
z jego twarzy nie znikał a wręcz przeciwnie, robił się coraz większy. Do tego
stopnia, że w pliczkach dostrzegłam małe dołeczki, których wcześniej nie
widziałam, a może nie chciałam widzieć. W tym świetle wydawał się bardzo przystojny.
Zapalił silnik i ruszyliśmy z powrotem w kierunku autostrady.
Subskrybuj:
Posty (Atom)