piątek, 5 czerwca 2015

Prolog

Czerwień to był jedyny kolor jaki widziałm podczas lotu do Stanów. Tylko ona nadawała wzystkim wydarzeniom sens. Przelewała się rozlewała i kolorowała moją wyobraźnie. Wszystko było nią oblane. Kiedy dotarłam na lotnisko nikt na mnie nie czekał wiedziałam że nikogo tam nie zobacze ale jednak moja podświadomość oczekiwała tam tylko jednej osoby Edwarda, który jakbyokazała sie dowiedziałby się o wydarzeniach i przyjecahłby mnie pocieszyć, mówiąc że wszystko będzie dobrze. Tego tylko oczekwiałam. W tamtej chwili wszwsytko bym mu wybaczyła to że zowstawił mnie i jak niepotrzebny już dawno zepsóty telefon wyżucił na śmieci zwane Czarna Anakondą. Stałam tam przez dobrych kilka godzin i patrzyłam sie wstrząśnięta tym co się stało. Myślałam że jak wyjade nikt nie zginie...
    Jednak po około 2 godzinach podeszła do mnie ochroniarz pytając czy wszystko ze mną w porzątku. W tamtej chwili chciałam mu wykrzyczeć że nigdy już tak nie będzie, ale się powstrzymałam bo pewnie uznałbymnie za jeszcze bardziej walniętą niż mnie postrzegał w tamtej chwili.Powiedziałam mu że nazywam się Lexie Argent i... zaczeło się.
   Wezwał policje a oni moich "rodziców", którzy cieszyli się że ich ukochana córeczka wkońcu się odnalazła. Ja jednak nie była przez żaden moment szczęsli8wa w głowie w koło odtwarzał mi sie obraz plam krwi Bena na szybie. Oczywiście stałam się równiez sensacją lokalnych jak i krajowych bezwzględnych mediów, które nie maja współczucie dla cierpiących ludzi , którzy przeszli właśnie przez burze własnego życia. Byli bezlitośni. Jak to bywa rodzice chronili mnie przed nimi. Ale nie to było najgorsze. Kiedy patrzałam na nich wszytskich wszędzie widziałm troskę i współczucie które wzaden sposób nie wynagrodziłyby mi tego co przeszłam, przez brudną przeszłość moich prawdziwych rodziców. Wszystko to nie stałoby się też gdyby Rich nie ukrywał tego...
    Ciągle powracałam do mojego wcześniejszego życia, które już dawo się skończył. Martwiłam przez to innych czego bardzo nie chciałam , byłam opciążeniem, osobą której nie da się już naprawić. Zostałam zapisana do psychologa , z nadzieją że w jakiś sposób mi pomoże, czego szczeże mówąc naprawdę chciałam. Chciałm się już odtego uwolnić , ale stałam się ... potworem.
    Nie miałam ochoty na spodkania z innymi ludzmi, ale Sam i Ana byli nieustępliwi. Chodzili już na studia więc widywaliśmy się żadko, ale przynajmniej czas spędzony razem odrywał mnie od szarej rzeczywistości. Trochę ubolewałam nasd tym, że mam rok w plecy z uczelnią, ale to nie było takie najgorsze. Z dnia na dzień wydawało mi się, że ujestem coraz bardziej ''popularna" w mediach. Byłam zapraszana na  wywiady, z których czasem korzystałam. Dostałam za to pieniądz, a 10 minut w centrum uwagi nie jest takie złe. Dostałam też własną ochronę z FBA. Czuję się jak jakaś gwiazda, która musi się bronić przed fanami. Odkąd wróciłam do domu mineły prawie dwa miesiące a nie dostałam żadnej wiadomości od chłopkaków. Nie porozmawiałam też z moimi przybranymi rodzicami o moich prawdziwych rodzicach. Na nic nie mogę się zebrać. Pod koniec listopada dowiedziałąm się, że zmieniają mi ochroniaża. Super już prawie się do niego przyzwyczaiłam. Ciekawej jakiego nadętego dupka dostanę tym razem.

niedziela, 26 kwietnia 2015

Rozdział 24

-Jak mogłaś Lex? -Edward patrzył na mnie ze wściekłością na twarzy. W jego oczach widziałam żar. - Jak mogłaś zrobić to bez żadnych wyrzutów sumienia.
-Myślisz, że nie brzydziłam się trzymać broni w rękach? - Kipiałam ze złości. - Naprawdę uważasz, że zrobiłam to wszystko z uśmiechem na twarzy?
Potrząsnął głową, ale dalej był zły. Nie miał zrozumienia dla tego co zrobiłam. Nie jestem bez winy, ale co innego miałam zrobić? Dać zabić moich najbliższych?
-Lexie. - Ściszył głos prawie do szeptu. - Nie poznaje cię. Kiedyś nie popatrzyła byś nawet na broń a teraz jesteś morderczynią.
-Nie miałam wyjścia.
-Bzdura! Każdy je ma. Wiesz, że ci, których zabiłaś mieli rodzinę?! Kim jesteś aby wymierzać sprawiedliwość? - Nogi się pode mną załamały i upadłam na kolana. - Będziesz nosić ten ciężar do końca swoich dni. Ich twarze będziesz widzieć wszędzie.
-Myślisz, ze tego nie wiem?
-Myślę, że jeszcze tego nie zaznałaś, ale spokojnie. Twój koszmar zaczyna się teraz.
Nagle Ed zniknął. Ogarnęła mnie cisza, ciemność i chłód. Czułam powiew mroźnego wiatru i usłyszałam krzyki. Przed oczami zobaczyłam twarze ludzi. Tych wszystkich, których zabiłam. Krzyczeli naraz, ale jedno słowo było wyraźne. ''Morderczyni". Cały czas się powtarzało.
-Przestańcie! - Błagałam zalewając się łzami, ale to jak dodawanie iskier do ognia. Tylko krzyczeli głośniej i wyraźniej. Zaczęłam uciekać, ale głosy szły za mną. ''Morderczyni''. Nagle coś złapalo mnie za nadgarstki. Upadłam na podłogę. Coś zaczęło ściskać mnie za gardło.
-Masz to na co zasłużyłaś. - Kobieta, której nie znałam zaczęła mnie dusić. Nie miała siły się wyrywać. Zaczęłam krzyczeć ostatkiem powietrza, które zostało w moich płucach.
-Lexie! - ten głos wyrwał mnie ze snu. Cała mokra i z krzykiem jak oparzona podniosłam się z kanapy. Chociaż byłam  już na jawie nie mogłam się uspokoić. Krzyk wyrywał mi się z gardła. Złapałam się za głowę i zaczęłam uświadamiać sobie gdzie jestem i co się stało. Obok mnie zobaczyłam Liama, który patrzał na mnie z przerażeniem w oczach i wtedy sobie wszystko przypomniałam. Tydzień temu odbiliśmy chłopaków i zamieszkaliśmy w starym mieszkaniu Bellemiego. Od tygodnia mam jeden ten sam koszmar. z resztą na jawie tez zdarza mi się słyszeć ten jeden głos mówiący ''morderczyni''. - Już dobrze. - Liam mówił jak zawsze pocieszającym głosem. Odkąd ich uwolniliśmy on jest inny. Zamknięty w sobie. Nie wiem czy to przez te prochy, którymi byli nafaszerowani czy przeze mnie. Dalej z nim nie rozmawiałam i na razie nie mam do tego głowy. On musi dojść do siebie.
-Już dobrze. Gdzie jest reszta?
-Ben śpi a Dylan i Bellemy wyszli po jedzenie.
-Dlaczego ty nie śpisz? Masz gorączkę? - Przyłożyłam mu rękę do czoła, ale on szybko ją zdjął.
-Nic mi nie jest. Poza tym ciężko spać przy twoich krzykach.
-Przepraszam. Ja po prostu...
-Znowu miałaś ten koszmar? - Pokiwałam głową. - Wszystko będzie dobrze. - Położył mi rękę na ramieniu i wstał. Podszedł do kuchni i przyniósł moje psychotropy. Odkąd to się stało nie potrafię już bez nich funkcjonować. Dostaję lekkie ataki paniki i bez nich ciężko się uspokoić. Wyciągnął tabletkę nalał wody i podał mi mój mały zestaw.
-Która godzina?
-5.30. - Odpowiedział ponuro. Wiedział dlaczego pytam. To strasznie szybko co oznacza, że już nie zasnę i dzisiaj wezmę ich najprawdopodobniej więcej niż zazwyczaj. Czuję się jak wariatka, którą zresztą się stałam.
-Świetnie. - Bez zastanowienia połknęłam tabletkę.
-Wszystko się w końcu ułoży.
-A co? Będę mniejszą wariatką? - Wstałam z kanapy i szybkim krokiem poszłam do łazienki żeby włożyć twarz pod zimną wodę. To zwykle pomaga.
-Nie jesteś wariatką. - Skarciłam go spojrzeniem i oblałam twarz. - Po prostu to co się stało wywołało u ciebie lęk i potrzebujesz pomocy.
-Psychotropów. Czyli jestem wariatką.
-Nie jesteś! - Wydarł się a ja aż podskoczyłam. - Wszyscy wariujemy. Wię wszyscy jesteśmy wariatami! Ty radzisz sobie najlepiej z nas wszystkich i taka jest prawda.
-Tylko dlatego, że mój ojciec nie jest wariatem i nie mam tego w genach?- Zanim pomyślałam wypowiedziałam te słowa. - Cholera. Przepraszam nie chciałam tego powiedzieć.
-Raczej chciałaś skoro powiedziałaś. Ale masz rację, więc dziwię się, że jesteś z Bellem bo jego ojciec też miał coś od wariatów.
-Przestań. Wiesz, że tak nie myślę. - Nie dał mi nic wytłumaczyć wyszedł z mieszkania trzaskając drzwiami. - Cholera Liam! Ile ty masz lat?!
Tak właśnie teraz to wszystko wygląda. Krzyczymy na siebie i nic więcej. Oni jeszcze do siebie nie doszli, ja oszalałam a Bell oszaleje prędzej czy później przez nas. Świetnie. Z każdym dniem jest coraz gorzej. Nie wyobrażam sobie naszego życia za kilka lat. 5.48. Zamknęłam drzwi od łazienki i weszłam pod prysznic. Woda była chłodna, ale nie lodowata. Można powiedzieć, że bardzo orzeźwiająca. Stałam pod natryskiem i chyba zgubiłam rachubę czasu. Usłyszałam pukanie do drzwi.
-Utonęłaś? - To był Ben. Mimo, że jak go odbiliśmy był w okropnym stanie i dalej ''leki'' utrzymują swoje działanie to jest bardzo wesoły. Jest jedyną osobą, która nie krzyczy. Może dlatego, że dużo śpi, ale można z nim przynajmniej porozmawiać bez napięcia. Zakręciłam wodę.
-Już wychodzę.
Ubrałam się w moje nowe ubrania, które przedwczoraj kupiliśmy, mianowicie siwą koszulkę na krótki rękaw, ciemne, długie spodnie i czarne vans'y. Przeczesałam włosy szczotką i nadmiar wody wytarłam w ręcznik, tak, żeby nie ciekła z nich woda.
-Gotowe. Właź.
-Kto powiedział, że chcę iść się myć.
-To co chcesz?
-Pogadać. - Gestem pokazałam, żeby zaczął. - Chodzi o ciebie i Li. Czy wy już codziennie przez 365 dni w roku będziecie się co rano tak darli a na koniec on trzaśnie drzwiami a ty, mimo, że wiesz, że on już tego nie słyszy będziesz mścić na niego? - Byłam w szoku, że tak dokładnie opisał nasze codzienne kłótnie.
-Bardzo możliwe, że tak.
-Może sięgnij po silniejsze leki. - Teraz to mnie wkurzył, a w obecnej sytuacji nie trzeba to tego wiele.
-Może sięgnę po coś ciężkiego i cię walne. Co ty na to? - Podniósł ręce w geście kapitulacji.
-Matko jaka ty nietykalna.
-Więc się do tego dostosuj i mnie nie tykaj. - Wycedziłam przez zęby. Podeszłam do wyjścia, zarzuciłam moją czarną bluzę i trzasnęłam drzwiami.
Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Z okna na klatce widać było, że jest duże zachmurzenie, ale na szczęście nie pada. Kiedy wyszłam z klatki uderzyło mnie rześkie powietrze. Nie znałam dokładnie tej okolicy więc kierowałam się na instynkt. Poszłam prosto. Mój cel to był Starbucks. Widziałam go jak przejeżdżaliśmy i miałam nadzieję, że dobrze idę. Spojrzałam na swój zegarek, którego się w końcu dorobiłam. 6.15. Najlepsza pora na spacery. Ulice były praktycznie puste. Rzadko się zdarzało żeby przejeżdżał jakikolwiek samochód a człowiek na chodniku to byłby cud. Przeszłam obok Mc'Donalds'a. Tam było prawdziwe skupisko ludzi. Pragnęłam kawy, ale tyle ludzi mnie przytłoczyło. Ostatnio wolę być sama. Z moimi myślami i tym głosem. Zazwyczaj gdy go słyszę dostaję też migrenę. Szlak. Zapomniałam moich tabletek. ''Tylko spokojnie. Nie potrzebujesz ich''. Jasne. Kogo ja chce oszukać. Moje życie już nigdy nie będzie wyglądać jak kiedyś.
   Musze w końcu siebie uświadomić, zaakceptować nową siebie ta poranioną i całkowicie zdegradowaną przez okrutny świat. Nigdy nie będę dawna sobą. Musze to w sposób całkowity zaakceptować, uświadomić mojej podświadomości żeby w żaden sposób nie przypominała mi dawnej siebie. Główny cel moje tułaczki przez ostatnie tygodnie został już dawno skończony. Myślałam że jak już ich uratuje to to da mi spokój, nadzieję na lepsze jutro, ale się myliłam. Oni jednak nie są już osobami które kiedyś znałam... stali się tak samo jak ja szczątkami dawnych siebie. Nie mogłam nic zrobić wszystko się skomplikowało. Jezu ! Jaka ja jestem okropna! Zabiłam tych wszystkich ludzi z zimną krwią, a oni mieli rodziny dzieci żony i ich wszystkich zostawili, i to z mojej winy.
  Weszłam w mały zaułek i tam usiadłam na ławce. Pogoda dzisiaj przypominała całkowicie jesienną. Dookoła unosiła się gęsta mgła, która skracała widzialność do kilku metrów. Pogoda, to był kolejny powód, dlaczego nie lubię jesieni. Jest zimno i ponuro, ale dzisiaj taka aura całkowicie opisywała stan mojego umysłu, musiałam pomyśleć co dalej.
   Przede wszystkim musze pamiętać o tym jak sobie obiecałam że będę silna. Ale odkąd uratowaliśmy naszych przyjaciół wróciłam do punktu wyjścia. Niestety musiałam przyznać sama przed sobą że chyba popadam już całkowicie w depresję. Nie, nie możesz myśleć tylko o sobie ! A co z chłopakami? Musisz im pomóc , ale jak? Nie miałam bladego pojęcia. Jednak jednej rzeczy byłam pewna co do Liama, że w końcu przyjdzie mi wyjaśnić ta całą sytuacje między nam.
Zaczęło się robić coraz zimniej prawię się już trzęsłam. Do tego byłam tylko w bluzie. Muszę tam wracać i to nie ważne czy tego chce czy nie.
   10 minut potem szłam klatką schodową do mieszania Bella. Nagle jednak nie wiedzieć czemu przypomniały mi się słowa mojej babci, która zmarła kiedy miałam osiem lat. " Dam ci radę, która pomoże ci przejść przez życie , jedyne co musisz pamiętać, to żeby być dobrą i odważną. Bo tylko odwaga i dobroć nawet w trudnych chwilach pomogą, uwierz mi..." to były jej ostatnie słowa przed śmiercią jakie do mnie powiedziała zanim na zawsze odeszła, zostawiając mnie. Bardzo ją kochałam, ale w tedy przez stres związany z tym pomógł mi przejść Ed, którego tu teraz nie ma. Uświadomiłam sobie, że od jakiś 5 minut stoję pod drzwiami mieszkania i mam zamiar zapukać. W końcu jednak pukam i otwieram drzwi. Zdejmuje przemoczone buty i wchodzę do kuchni w której siedzą Bellemy i Dylan. Nie wyglądają najlepiej a zwłaszcza Dylan. Pomyśleć że to przez mnie zginęli jego rodzice i siostra. '' Nie możesz o tym myśleć!'' upominam siebie. Przecież takie myślenie ich nie wskrzesi.
Podchodzę do stołu i siadam. Odkąd wstałam nic nie jadłam, ale strach i stres przewyższają ta potrzebę. Bell patrzy na mnie przez chwilę, a potem mówi :
- Mam dla ciebie dobra wiadomość, tak mi się wydaje - zdobywa się również na lekko widzialny uśmiech. - Otóż mam bilety na samolot do USA! - w jego głosie jest smutek jak i radość, pewnie myśli że się będę cieszyć , że w końcu wrócę do domu, ale tak nie jest. Ja nie mogę ich zostawić! To byłoby zbyt samolubne, a  ja już taka nie jestem. Nie jestem rozwydrzoną egoistką.
- To.. świetnie- aby go nie zawieść zdobywam się na takie słowa, które jednak dość trudno przechodzą przez moje gardło. Bellemy widzi że się nie cieszę. Wadze na jego twarzy zmartwienie.
- Nie cieszysz się że wrócisz do domu? Do rodziców i przyjaciół? - spytał.
- Ale to wy teraz nimi jesteście! Nic więcej mi nie potrzeba. A co z Czarną Anakondą? Nagle zrobiło się bezpiecznie?- zdziwiło mnie to że tak nagle tak po prostu mogę wrócić do stanów. Przecież jeszcze tydzień temu byłam w ogromnym niebezpieczeństwie.
- Słuchaj - odezwał się po raz pierwszy odkąd tu weszłam Dylan- aktualnie sytuacja wygląda tak: CzA zwiał gdzieś prawdopodobnie uciekł, nie wiedzieć czemu, pewnie narobił sobie problemów z innymi, a teraz nie chce zostać zamordowany, i zemsta którą sobie wymyślił musiała odejść na drugi plan, bo  w końcu dla niego ważniejsze jest jego życie. A skoro jest szansa na bezpieczne wydostanie się z Anglii warto skorzystać, bo uwierz mi, że jak dolecisz do Stanów przez najbliższy rok będziesz pod opieką FBI więc będziesz bezpieczna. My oczywiście nie spuścimy ciebie z oczu - zapewniał Dylan.
- Nie oto chodzi, ja nie wiem.. ja po prostu nie będę mogła wrócić do normalnego życia po tym wszystkim- mój głos już całkowicie się załamał, Bellemy wstał i mnie mocno przytulił co dodało mi trochę otuchy, jednak na krótką chwilę - A co będzie z wami?
- O nas się nie martw- odpowiedział mi surowo Dylan. Pewnie chciał mi przez to przekazać, że będzie lepiej dla nich jak z ta wyjadę, bo będą mogli znowu wieść w miarę normalne życie. I nie będą musieli mnie już niańczyć.  Jednak nie miałam mu tego za złe sama siebie przez to nienawidziłam, że przeze mnie umarło tak wiele osób, aby mnie chronić. Oraz ilu ja zabiłam. Kompletnie się rozbiłam.
- Dobra- odpowiedziałam najtwardszym głosem na jaki mogłam się w tej chwili zdobyć- to kiedy mam lecieć? - gdybym mogła to rozpłakałabym się, jak tylko powiedziałam te słowo moje serce pękło na pół. Tak bardzo ich kochałam, nie chciałam odchodzić, ale oni ode mnie tego oczekiwali a ja nie miałam zamiaru robić im problemu. Tak właściwie to może była jedna rzecz jaką mogłam dla nich zrobić, aby pokazać im po raz ostatni jak bardzo mi na nich zależy.
- Lot zaplanowany jest na jutro na godzinę 14 po południu. - poinformował mnie Bell.
Kiwnęłam tylko głową i najszybciej jak mogłam wyszłam z kuchni aby nie pokazywać im jak bardzo cierpię akceptując ten fakt. Fakt, iż jutro wieczorem mnie już z nimi nie będzie.
   Otworzyłam pierwsze lepsze drzwi i okazało się, że znajduje się w pokoju Bellemiego. Był on niezbyt duży, na przeciwko mnie było małe okno zasłonięte roletami. W pomieszczeniu mieściło się biurko komoda, szafka na książki, łóżko i etażerka na której była lampka. Wiedziałam że to trochę niestosowne być tutaj bez jego wiedzy, ale chciałam się nacieszyć jego osobą. Myśleć że tutaj spał i przebywał przez większość dnia. Nie zapalałam lampki mimo że w pomieszczeniu było dość ciemnawo. Usiadłam na łóżku podciągając pod siebie kolana, wlepiając wzrok w biały sufit.
    Hmm, co teraz ? Na pewno jeszcze dzisiaj musze w jakiś sposób dotrzeć do starego Liama i z nim porozmawiać o nas. Wiem, że ma mi za złe , to iż jestem z Bellem. Ale on wystarczająco mnie zdradził z London, która nas zdradziła. A tak właściwie to gdzie ona się podziewa? Nie żeby mnie to jakoś szczególnie obchodziło, ale nic chce zostać zaatakowana przez nią na ulicy. Mam nadzieję, że zabrała się razem z Anakondą, jak się zresztą okazało który jest ojcem Liama. Wiem że oni mają przede mną cholernie dużo tajemnic, ale te ważniejsze mogli by mi ujawnić... o czym ja właściwie myślę? Teraz to nie ma sensu skoro, widzę ich dzisiaj po raz ostatni. Jednak mimo wszystko myślałam że nasze rozstanie będzie trochę bardziej miłe, niż jest. Zalałam się szlochem " Idiotko jak śmiesz tak myśleć? Tych zabijasz ich od środka! To przez Ciebie Tacy są! Ty ich zabijasz..." do  mojej głowy zaczęły docierać różne głosy, były wszędzie, nie mogłam tego powstrzymać. " To jest kara, już zawsz będziesz cierpieć!'', ''To twoja wina, gdyby nie ty.. wielu ludzi by żyło", " Jesteś mordercą!" Śmiech, śmiech ,śmiech. Złapałam się za głowę w nadziei, że uda mi się z niej wygonić te wszystkie głosy ale nic z tego. Ryczałam, nie wiem nawet jak długo, pewnie do tej pory dopóki, dopóty nie skończyły mi się łzy. Nie wyobrażałam sobie , żeby mogła kolejny raz spojrzeć w lustro nie obwiniając siebie za to wszystko.
   Zmęczenie wzięło jednak nade mną górę i odpłynęłam w otchłań marzeń, już dawno pogwałconych, przeze mnie. W nic nie wierzyłam. Jedyną osobą, która w jakiś sposób dawała mi się i nadzieję na lepsze jutro był Bellemy, który kocha mnie, bynajmniej tak mi się wydaje.
    Ze snu obudził mnie jego delikatny głos , który ocierał do mojej świadomości w zwolnionym tępię.
- Hej, Lexie obudź się! - pogłaskał mój policzek wierzchem dłoni i pocałował w czoło. Kiedy otworzyłam oczy na jego twarzy nie było znaku zdenerwowania. Widniały tylko troska i smutek.
Przed moją twarzą pojawił się talerz z dwiema kanapkami z ogórkiem. Oparłam się na łokciach na łóżku i powiedziałam
- Nie jestem głodna- naprawdę nie byłam. Na myśl o jedzeniu skręcało mnie w żołądku jak podczas takich wydarzeń mogłam cokolwiek jeść?
- Proszę, weź chociaż jedną, zrób to dla mnie, nie chce abyś wróciła do domu wygłodzona.- posłał mi słaby uśmiech, ale ja go odepchnęłam.
-Bell, nie zachowuj się jak moja mama. Nie jestem głodna. Nie mam pięciu lat żeby ktokolwiek mówił mi co mam robić. - Odstawił talerz i spojrzał na mnie ze złością.
-O co ci chodzi? Od tygodnia jesteś inna. Nie chcesz jeść i - sięgnął po moje leki - cały czas faszerujesz się tym świństwem. Chcesz się zabić do cholery?!
Spojrzałam na niego i odwróciłam się na pięcie w stronę drzwi.
-Gdzie ty idziesz?
-Nie chce się kłócić. - Sięgnęłam do klamki, ale Bell zapał mnie za rękę.
-To chyba za późno. - Przewróciłam oczami.
-Gdzie jest Liam? - Wzruszył ramionami. I nawet na mnie nie spojrzał. Potrząsnęłam nim lekko. - Hej, gdzie jest Liam?
-Skąd mam wiedzieć? Nie jestem jego niańką.
Odepchnęłam go od drzwi i wyszłam. W kuchni dalej siedział Dylan i Ben.
-Gdzie jest Liam?
-Mówił, że wróci wieczorem. I, że chce być sam. - Powiedział twardo Dylan. W nim pękło chyba wszystko. Zmienił się nie do poznania. Czasem wydaje mi się, że wyjeli mu serce i włożyli na jego miejsce lód. Ben najwyraźniej też to zobaczył, uśmiechnął się do mnie.
-Hej, Lexie nie masz ochoty się przejść?
-Jasne.
Ben wstał i wskazał ręką na drzwi wyjściowe. Ubrałam moje suche już vans'y i czarną kurtkę. Wyszliśmy na zewnątrz i było jeszcze zimniej niż wcześniej.
-Co jest?
-Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś była bardziej wyrozumiała dla Dylana. Oni, pokazali mu zdjęcia jego siostry i powiedzieli, że zabili ją przez ciebie. Chcieli żeby cię wydał. On oczywiście tego nie zrobił, ale przypomniało mu się to wszystko. Wmówili mu, że ma obwiniać ciebie za to, że...
-Nie musieli mu nic wmawiać. - Przerwałam mu szybko. - Taka jest prawda.
-To nie twoja wina. Nie chciałaś tego. Ty w nic się nie mieszałaś. Jak już to nasza wina, ale wiez teraz najlepszym wyjściem będzie jak wrócisz do domu.
-Wiem. Dlatego się na to zgodziłam.
-Będziesz bezpieczniejsza. I my zresztą też. - Pokiwałam głową. - Widzisz ten budynek przed nami.
-Co z nim?
-Tam na dachu siedzi idiota pospolity zwany inaczej Liam. - Uśmiechnęłam się do niego. - Jak chcesz z nim pogadać jeszcze przed wyjazdem sam na sam to, albo teraz albo nigdy.
Chłopak obrócił się i ruszył w  stronę domu.
-Ej Ben!  - Obrócił się. - Dzięki za wszytko. - Uśmiechnął się i odszedł nic nie odpowiadając.
Ruszyłam przed siebie. Wiatr mierzwił mi włosy i perspektywa włażenia na dach nie należała do najlepszych, ale jakie miałam wyjście? Lęk wysokości już mi tak nie doskwierał jak kiedyś. Weszłam na klatkę schodową, która była w odcieniu pomarańczowego. Schody były bardzo strome i śliskie więc trzymałam się poręczy. Musiałam wejść dwa piętra żeby trafić na windę. Głupota, ale cóż poradzić. Ja tego budynku nie projektowałam. Stanęłam w windzie i przez jakieś pięć minut zastanawiałam się czy to dobry pomysł, aż w końcu wcisnęłam przycisk ''dach''. Ruszyłam za szybko. Nie wiem, czy byłam na to gotowa, ale już nie ma odwrotu. Drzwi otworzyły się i moim oczom ukazały się plecy Li. Chyba nie usłyszał, że ktoś przyjechał, albo po prostu to olał. Siedział wpatrzony w przestrzeń przed sobą. Słońce już zachodziło więc widok był ni ziemski. Podeszłam do niego i kucnęłam przy nim.
-Nieziemski widok. - Poskoczył. Czyli najwyraźniej nie słyszał, że przyjechała winda.
-Tak. Co ty tu robisz? - Na jego twarzy był uśmiech czyli najwyraźniej cieszył się na mój widok.
-Chciałam z tobą pogadać przed wyjazdem. - Nagle jego oczy się aż zaświeciły.
-Przed wyjazdem? Nie mów, że jednak jedziesz.
-Dlaczego cię to dziwi?
-Bo nie wyobrażam sobie tego. Nie damy ci tak po prostu odjechać. - Nagle coś w środku mnie zabolało.
-To oni nalegają żebym pojechała. - Patrzył na mnie z niedowierzaniem. - Tak będzie lepiej dla wszystkich.
-Tak będzie najgorzej. Nie mów, że nie będziesz za nami tęsknić. Bo ja chyba umrę z tęsknoty. - Uśmiechnęłam się do niego.
-Jasne, że będę. Przecież będziemy mogli się odwiedzać. A poza tym najważniejsze jest nasze bezpieczeństwo.
-I wierzysz, że tak będziemy bezpieczni? - Przytaknęłam skinieniem głowy. - Więc przygotuj się na wiele niezapowiedzianych wizyt.
-Mam nadzieję. 
-A co z tobą i Bellemim? 
-Nie wiem. Liam, wiem, że...
-Że co? Nie jestem zły. My nigdy nie byliśmy razem. Jesteśmy tylko przyjaciółmi.
-Aż przyjaciółmi. - Uśmiechnął się do mnie i złapał mnie za rękę.
-Masz rację. Aż przyjaciółmi. - Uśmiechnęliśmy się do siebie. - To kiedy masz lot?
-Jutro o 14. 
-Robi się zimno. chyba powinniśmy wracać do domu.
***
Przez całą drogę nic nie mówiliśmy. Może dlatego, że nie mieliśmy o czym rozmawiać w tej chwili. Na samą myśl, że musiała jutro ich tu zostawić robi mi się słabo, ale co mam zrobić. Wiem, że tak jest najlepiej. Kiedy weszliśmy do domu wszystkie oczy skierowały się na nas. 
-Już mieliśmy dzwonić na policję. - Zawołał Ben.
-Spokojnie. Jak byśmy chcieli się gdzieś zaszyć to nawet najlepsi szpiedzy nie mają z nami szans. - Wszyscy się śmiali oprócz Dylana. On tylko mi się przyglądał. To bolało barzdiej od jakichkolwiek ciosów.
-Lexie pogadamy? - Zawołał Bellemy. Poszłam za nim do jego sypialni. Usiadł na łóżku a ja na krześle przy biurku. Nie patrzałam na niego, ale czułam na sobie jego wzrok. - Przepraszam za tamto. 
-Nie ma o czym gadać. 
-Właśnie, że jest. Mianowicie o nas. - Teraz na niego spojrzałam. Na jego twarzy malował się smutek. - Juro wyjeżdżasz. Będziemy się widywać bardzo rzadko. Będzie nas dzielić cały ocean. Myślę, że...
-Że nasz związek nie ma sensu. Też chciałam o tym porozmawiać. Nie wierzę w związki na odległość. Powinniśmy się rozstać. - Powiedziałam to obojętnym tonem. Sama byłam zdziwiona, ale te słowa praktycznie mnie nie zabolały. Przez ten tydzień się oddzieliliśmy, ale to ja już chyba nie mam uczuć.
-Jesteś tego pewna? 
-Tak. To nie ma sensu. - Pokiwał głową. - Przepraszam. 
-Nie masz za co. To ja cię namawiam na wyjazd. - ''I to mnie boli najbardziej". Wstałam a on zrobił to samo. Podszedł do mnie i przytulił mnie jak przyjaciela. Może trochę bardziej uczuciowo. - Ale mimo wszystko pamiętaj, że cię kochałem i zresztą zawsze będę cię kochać.
-Ja ciebie też. - Powiedziałam to tak cicho, że nie wiem czy mnie usłyszał. Po tych słowach wyrwałam się z uścisku i wyszłam z pokoju.
***
23.00 i brak snu. Odkąd rozstałam się z Bellem zrobiłam tylko trzy rzeczy. Zjadłam płatki, umyłam się i spakowałam wszystko co posiadam. Nie było tego dużo, ale zawsze coś. 15 godzin. Za tyle będę już w samolocie. Za tyle rozstanę się z nimi. Za tyle wrócę do mojego życia. Za tyle wszystko się skończy. Leże już jakieś 15 minut i dalej nie śpię. A może specjalnie nie zasypiam bo chcę się nacieszyć tym miejscem jak najdłużej? To wszystko jest takie niemożliwe. Niby wrócę do domu ale to już nie będzie jak kiedyś. Cały czas będę pod obserwacją FBI. Nie będzie już Eda, wiem, że moi rodzice to nie moi rodzice. Po prostu świetnie. 00,00. Godzina i nic. 14. Teraz tylko 14 godzin. Czuję się jakby ktoś wyrywał mnie z mojego życia i od moich najbliższych, ale przecież właśnie mi to zwraca. W końcu nadchodzi sen. Pojawia się tak nagle, że nie jestem w stanie nawet tego zauważyć. 
-Cholera nie. - Ze snu wyrwał mnie głos Liama. - Ja też jadę. - Spojrzałam na zegarek. 5,56. Czas wsiąść moja ukochaną tabletkę. Coś czuję, że dzisiaj mi się przyda. Zażywam lek i wychodzę z pokoju do trwającej kłótni.
-Dylan jest chory i nie zostanie sam. Nas nie będzie słuchał, ledwo słuch ciebie.
-Co jest? - Powiedziałam zaspanym głosem. Li i Bell obrócili się i widać było, że przerywam kłótnię. 
-Właśnie ustalamy kto ma cię odwieść na lotnisko. 
-I do jakich rewelacji doszliście? - Podeszłam do blatu i usiadłam na wysokim krześle obok. 
-Ja i Ben. Liam musi zostań z Dylanem. 
-W porządku.
-Nie jest w porządku. Powinienem też cię odwieść. Pożegnać się.
-Zrobimy to tutaj. Nie zniosę ich twarzy a co dopiero jak byście mili być wszyscy. - Miało go to rozbawić i na szczęście się udało. - A co jest Dylanowi
-A kto go tam wie. Dziwnie się zachowuje. jest rozdrażniony. Całą noc nie spał, teraz odsypia i jest rozpalony. O której wyjeżdżacie?
-Po 11. - Wyprzedził wszystkich Ben, który właśnie wyszedł z łazienki. - Na lotnisko jedzie się około godzinę a trzeba być dwie godziny przed lotem na odprawie. 
Po tych słowach zapadła cisza i wszyscy zajęli się swoimi obowiązkami. Pierwsze co zrobiłam to poszłam się umyć. Ubrałam się w białą bluzę nakładaną przez głowę, czarne spodnie i moje vans'y. Zmusiłam się do zjedzenia kanapki i wypicia kawy.  Była już 9,45. Już tak mało czasu. Po tym wszystkim co przeżyłam teraz wracam. Usiadłam przy oknie i wpatrywałam się w krajobraz. Nie patrzałam na nic konkretnego, ale to mnie uspokajało. 
-Hej, Lexie, gotowa? - Ben stanął za mną.
-Która godzina? 
-11,00. - ''Już'' Matko, niemożliwe, ale czas stawić czoło faktom. Wyjeżdżam. 
-Jasne. Już idę. 
Poszłam do mojego pokoju i zabrałam mój wcześniej spakowany plecak. Nagle usłyszałam jak drzwi się zamykają i za moimi plecami stanął Dylan.
-Wystraszyłeś mnie.
-Przepraszam. - Powiedział lodowatym tonem. - Przepraszam cię, za wszystko. Oni...
-Wiem. - Zaczął płakać. Przytulił mnie tak czule jak jeszcze nigdy. Odwzajemniłam uścisk.
-Moje życie się wali a ja wyżywam się na ostatnich ludziach na jakich mi zależy. 
-Naprawdę rozumiem, już dobrze. - Mówiłam do niego, ale był tak roztrzęsiony, że chyba mnie nie słyszał. Sięgnęłam do kieszeni i wyciągnęłam moje leki. - Trzymaj. Naprawdę ci pomogą.
-Psychotropy? - Uśmiechnął się do mnie i połknął jedną tabletkę. 
-Nie, nie oddawaj. Ja ich już nie potrzebuję. 
-Trzymaj się tam w Stanach i odwiedzaj nas kiedyś. 
-Ty mnie też. 
-Hej, Lexie musimy jechać.
Wyszłam za drzwi. Wszyscy już czekali. Liam stał z kamienną twarzą podeszłam do niego.
-Trzymaj się mała i uważaj na takich jak ja.
-Już nie jestem w liceum.
Przytulił mnie i pocałował w czoło. 
-Niedługo cię odwiedzę. Obiecuję. 
Usłyszałam za oknem trąbienie samochodu.
-Musze iść.
-Będe tęsknić za tobą.
-Ja za tobą też, I nie pakuj się już więcej w kłopoty.
-Jakby się dało.
***
-Pasażerów lotu do Los Angeles prosimy i podejście do wyjścia nr 26.
I nadszedł mój czas. Razem z Benem i Bellemim szliśmy do mojego wyjścia. 
-Będziemy tu czekać, aż nie wystartujesz. Będziesz nas cały czas widzieć. Nie zabij się na schodach. Pilnuj biletu. - Wymieniał po kolei punkty Ben. - A i uważaj na siebie.
-To tego się dołączam. - Rzucił Bellemy.
-Wy też się trzymajcie. 
Poszłam do wyjścia. Odważyłam się obrócić i im pomachać. Robiłam wszystko żeby się nie rozpłakać, rzucić to wszystko i wrócić z nimi. Ale tak nie można. Przeszłam przez wejście i wiedziałam, że kolejny rozdział mojego życia mam za sobą. Szłam już na dworze do samolotu, pilnując siebie aby nie spojrzeć na wielką szybę, przez którą mieli wyglądać chłopaki. To by zbyt bolało. Szłam już po schodach na pokład kiedy coś we mnie pękło. Obróciłam się i ich zobaczyłam. Stali tam gdzie mówili. Pomachali do mnie. Uśmiechnęłam się połykając gorzkie łzy i machając do nich kiedy nagle krew prysła na szkło. Krew Bena. Chłopak upadł jak długi. Rozległa się panika a ja zamarłam. 
-Prosimy zachować spokój i wsiąść na pokład.

O nie. Muszę się do nich dostać. Chciałam się przepchać, ale nie miałam szans. Ludzie pchali mnie do środka samolotu, nie miałam jak się im wyrwać. Znalazłam się na pokładzie i zostałam zmuszona przez stewardesę na zajęcie miejsca. Wszystko działo się tak szybko i nagle zamarłam. Nie wiedziałam już co się dzieje. Czułam tylko jak samolot wzbija się w powietrze. Przytłoczyło mnie to wszystko. Zabili Bena. Jak to możliwe? Łzy zaczęły mi kapać po policzkach. Po to lecę do LA żeby nikt z nich nie zginął a i tak to się stało. Włożyłam twarz w ręce i szlochałam. W głowie przelatywały mi wspomnienia odkąd poznałam Liama w liceum aż po śmierć przyjaciela. I nagle powróciło w mojej głowie to słowo ''Morderczyni''.

Podziękowania


Nie mamy pojęcia jak zaczyna się podziękowania, ponieważ pierwszy raz je piszemy , więc wybaczcie nas. Z wielkim smutkiem chcemy was poinformować, iż pierwsza część serii bądź trylogii ( tego jeszcze nie wiemy ) dobiegła końca.  Po długiej podróży jaką z wami przeszłyśmy pisząc tą "książkę" chcemy wam z całego serca podziękować, za to że byliście z nami przez nią całą(.Duże podziękowania również należą się koleżanką i kolega z naszej klasy :)) Czasem jednak zdarzało się tak że nie miałyśmy weny bądź przeszkadzały nam w pisaniu jej sprawy osobiste, ale bądź co bądź w końcu doszła ona do końca. Pewnie większość z was będzie zdziwiona bądź zła, że się tak szybko skończyła ale taki był plan. , który i tak ciągle się zmieniał. Chciałyśmy aby historia Lexie była inna niż te które dotąd czytaliście. Miało być w niej trochę miłości, bólu jak i przygody co myślę nam się udało ( jednak w ostateczności czekamy na wasze opinie) Niektóre treści zapisane w tej książce były inspirowane naszym życiem prywatnym.
Ale przejdźmy dalej pewnie zastanawiacie się kiedy będzie kolejna cześć? I czy w ogóle będzie? Otóż tak będzie kolejna część która premierę swoją będzie miała w pierwszy piątek czerwca 2015 roku.
Za wiele jednak nie chcemy wam zdradzać możemy jednak powiedzieć że sprawiedliwości stanie się zadość, oczywiście przy odpowiedniej liczbie ofiar. Niektóre szczegóły kolejnej części będziemy pisać na asku bądź na blogu. Na pewno jednak wcześniej pokaże się prolog. 

Wróćmy po raz ostatni do tej książki. Jesteśmy strasznie wzruszone i szczęśliwe , że napisaliśmy naszą pierwszą powieść którą ktoś czytał. Czasem bywały takie chwile że musiałyśmy siedzieć do którejś w nocy i pisać, oczywiście wszystko to robiłyśmy z przyjemności.
Mamy jednak nadzieję że podobało się wam zakończenie. Mamy również nadzieję że zostaniecie z nami i spotkamy się po nownie w czerwcu.

Czy jesteście gotowi na kolejną Grę o życie?
Jak mogłaby się nazywać kolejna część ?
Czekamy na pomysły!
Serdecznie pozdrawiamy Niki&Cat ♥

sobota, 25 kwietnia 2015

Rozdział 23

Kolejny dzień minął na całkowitym treningu. Nie miałam nawet chwili spokoju, bo co chwilę Bell kazał mi cos robić, jak nie biegać to uczyć sie kolejnych chwytów. Mieliśmy jednak trochę dłuższą przerwę niż tylko na napicie się wody około południa. Usiedliśmy wtedy na ciepłej ziemi i cieszyliśmy się pięknymi widokami oraz sobą. W tedy byłam tylko ja i on. Rozmawialiśmy o dzieciństwie i o różnych drobnostkach na przykład takich jak twój ulubiony kolor. Nie chciałam zadawać mu bólu pytając sie o jego historie związana z mafią, wczoraj widziałam głęboki ból w jego oczach kiedy z trudem mi o nich mówił. Wiedziałam że ten temat z byt mocno go rani, a ja nie potrafiłam mu tego robić. Kiedy rozmawialiśmy nie zastanawialiśmy się nad nasza przyszłością co będzie gdy... żadne z nas nie chciało zawracać sobie tym głowy. Nie chciałam w tedy również myśleć o Liamie, to nie jest dobra pora i szczerze mówiąc nie wiem czy kiedykolwiek będzie ale kiedyś będę musiała przeciwstawić temu czoło.
    Teraz jechaliśmy naszym ukradzionym srebrnym Cadilackiem do naszego punktu obserwacji, całej kolumny która miała dzisiaj koło południa przewozić Liama, Dylana i Bena. Mieliśmy ułożony plan, według Bellemiego dość dobry by ich odbić i uciec  stamtąd tak szybko zanim jeszcze zdążą przysłać posiłki. Była około 7.30 a do naszego punktu zostały nam niecałe 2 godziny.
     Przyglądałam się mijającej okolicy, praktycznie wszystko w Anglii wszędzie wyglądało tak samo. Czasem jednak można było zobaczyć sam las świerkowy bądź jodłowy ale mimo wszystko górował nad nimi  mieszany. Pogoda była dość ładna tak jak przepowiedziała wczoraj wieczorem pogodynka w radiu, chociaż tym razem się nie pomyliła. Na niebie można był dostrzec nieliczne chmurki, o różnych zabawnych kształtach. Pamiętam jak z rodzicami i Edem bawiliśmy sie w rozpoznawanie kształtów gdy byliśmy młodsi. Moje myśli znowu powędrowały na tor związany z bratem. Tak bardzo chciałam aby się do mnie odezwał, dał znak że żyje, że jeszcze mu na mnie zależy, że pamięta, że tu jestem...
 - Hej Lex, nad czym tak myślisz? - z moje głowy wyrwał mnie kojący głos mojego ukochanego.
- Ja, a nad niczym tak sobie wspominam stare czas...- mój głos nie brzmiał normalnie.
- Widzę że coś jest nie tak, powiedz, proszę ?- posłał mi uroczy uśmiech, któremu nie mogłam się oprzeć, właśnie w tej chwili ostrzegłam że z dnia na dzień coraz bardziej się w nim zakochuje.
- A no wiesz, myślałam tak trochę o Edwardzie. O tym, czy kiedyś jeszcze zadzwoni, czy będzie chciał jeszcze kiedykolwiek usłyszeć głos swojej siostry, która się o niego cholernie martwi. - smutek, po tych słowach właśnie to uczucie ogarnęło moje ciało całkowicie.
-Kochanie słuchaj on na pewno robi to dla twojego dobra. Pomyśl o tym że gdyby zadzwonił ludzie CZA by go znaleźli i być może i ciebie. Zobaczysz że jak to wszystko się chodź trochę uspokoi zadzwoni , na pewno- wtrzymał oddech na chwilę , a potem powiedział- A jak nie to osobiście pomogę ci go znaleźć - spletliśmy nasze ręce a on nachylił się lekko i pocałował mnie w policzek.
- Dziękuje, ale skup się na doradzę bo chyba nie chcesz aby nasz plan sie nie powiódł - posłałam mu szeroki szczery uśmiech, na znak że  już wszystko jest w porządku. Naprawdę w sytuacji której jestem teraz potrzebowałam właśnie takie osoby jak on.
   Reszta podróży minęła bardzo szybko, wręcz szybciej niż się spodziewałam. O dziesiątej byliśmy na miejscu. Zanim jednak ruszyliśmy na nasze stanowiska ukryliśmy samochód w lesie i przeszliśmy się dobre 2 kilometry, tak aby nikt niczego nie podejrzewał.
  Kiedy doszliśmy na miejsce naszych obserwacji byłam strasznie zmęczona tą całą podróżą na pieszo. Na nogach miałam chyba z trzy odciski, przy tym byłam cała spocona. Nie narzekając jednak posłusznie wspięłam się na górkę za Bellemim tak abyśmy mogli wszystko widzieć. Usiedliśmy za drzewami i krzakami, oczywiście ubrani w ciuchy moro które podrzucił nam Artur. Mieliśmy też ze sobą dwa karabiny i pistolety, oraz jeden granat, którego nie umiałam odpalać, naszczepcie gdyby naszła taka potrzeba zrobił by to Bell. Nagle rozległo się pikanie telefonu. Chłopak wyciągnął go i w słuchawce odezwał się głos:
- Witajcie ptaszynki, tu gniazdo! Zgłoście swoją pozycje? - jak widać i teraz Artur miał nam pomóc i dopilnować aby wszystko poszło jak z płatka.
- Jesteśmy w lisiej dziurze, kur jak na razie nie widać, odbiór? - odpowiedział stanowczo Bellemy.
- Z tego co wiem kury już wyszły z kurnika i są w połowie drogi za jakieś 15 minut powinniście ich zobaczyć, odbiór?
- Tak, jasne, bez odbioru- powiedział i wyłączył
 Słońce coraz bardziej świeciło. Było coraz cieplej, ten strój był dość gruby spowodowało to że cała już w nim pływała.
- Mam nadzieję że nam się uda- tak bardzo chciałam niczego nie z chrzanić. Mam nadzieje że umiejętności z którym podzielił się ze mną Bellemy chodź trochę mi się dzisiaj przydadzą. Nigdy szczególnie nie wierzyłam w nadzieję, bo zawsze mnie zawodziła. Ale jak mówią to właśnie ona umiera ostatnia.
- Wierzę w nas! Zobaczysz że oni się tego nie spodziewają nie mówię tutaj tylko o ludziach Anakondy, ale o Dylanie i reszcie- posłał mi uśmiech, odwzajemniłam go.
    Dziesięć minut potem byliśmy nie ruchomi na naszych pozycjach, z niecierpliwością czekając na konwój. Wiedziałam, że jak się ruszę mogę zepsuć wszystko, naszą jedyną szansę, ale nie mogłam nic poradzić na to, że całe moje ciało aż kipiało. Ręce zaczęły mi się trząść a nagi zdrętwiały. „Wszystko na nic". Zaczęłam wpadać w panikę. Nie ruszałam się ale mój wyraz twarzy wszystko pokazywał.
-Hej, spokojnie. - Bell położył mi rękę na barku, co było naprawdę uspokajające. - Wszystko będzie dobrze. - Z jakieś niezrozumiałej przyczyny mu uwierzyłam. W jego głosie było słychać przekonanie i wiarę we własne słowa.
-Wiem. - Popatrzył na mnie z uśmiechem. - Dobra teraz już wiem. Co mam robić?
-Po pierwsze - odbezpieczył broń - nie dać się zabić, a po drugie - teraz wymierzył w pustą drogę kładąc się na ziemi - trzymać się planu. Jasne? Jak zrobi się zbyt niebezpiecznie uciekasz do samochodu i odjeżdżasz, rozumiesz?
-Wiesz, że tego nie zrobię. - Wróciło mi czucie w nogach. Odbezpieczyłam broń i zrobiłam to co Bell, położyłam się i wycelowałam.
-Wiem, ale miło by było usłyszeć, że to zrobisz. Przynajmniej byłym spokojniejszy. - Przewróciłam oczami i wpatrywałam się w przestrzeń przed nami. - Przebijemy im oponę i jaką masz pewność, że nie zaczną uciekać czy coś w tym stylu?
-Bo ich znam. Zatrzymają się, żeby nas zabić bo przeszkodziliśmy im w pracy. Taka procedura. - Na samo to wspomnienie przeszły mnie ciarki. Ciekawe ile takich ''procedur'' musiał przejść. Kiedyś będę musiała z nim o tym porozmawiać. Kiedyś. Po chwili dobiegły nas odgłosy silników. - Gotowa.
-Zawsze jestem. - Uśmiechnął się i złapał mnie za rękę.
-Damy radę.  - Po tych słowach z jego twarzy znikły wszystkie uczucia i przybrał kamienną minę. Zrobiłam to samo. - Jeszcze chwilę. - Konwój był już tak blisko. Nie wiedziałam na co czekamy. Powinniśmy już zaczynać. - Teraz. - Wyszeptał.
I się zaczęło. Strzeliłam trzy razy z czego raz nie trafiłam. Bell strzelił cztery i oczywiście wszystkie trafne. Były dwa samochody i dwa unieruchomione. Tak jak przewidział zatrzymali się od razu.
-Strzelaj w głowę. - Przełknęłam ślinę, ale nie ma czasu się teraz zastanawiać jakie to straszne kogoś zastrzelić. Teraz nie ma czasu na jakiekolwiek myśli. - Jak biorę ludzi z czarnego samochodu a ty z granatowego. Pamiętaj, że ...
-Wiem o czym mam pamiętać. - Mój ton był lodowaty. W tej samej chwili wyszedł a raczej wybiegł kipiący ze złości kierowca granatowego samochodu. "Jest mój". Nie myśląc ani chwili dużej strzeliłam prosto w głowę. Zdjęty. Nie sądziłam, że przyjdzie mi to tak łatwo. Teraz to już z górki. Usłyszałam przeładowywanie broni. Wiedziałam, że już nie ma odwrotu.
-To zaczynamy zabawę słonko. - Bell wstał i jak tresowany zabójca z precyzją jak na niego przystało zaczął wymierzać strzały. Oczywiście nasi przeciwnicy nie pozostali nam dłużni. Złapałam moją broń i truchtem schowałam się za najbliższe drzewo. Wychyliłam się kawałek żeby sprawdzić gdzie mam strzelać i nagle pocisk przeleciał dosłownie przed moją twarzą. Całe życie przeleciało mi przed oczami, ale żyje. Spoko. Przeładowałam broń, wyszłam zza drzewa i zaczęłam strzelać. Na dziesięć strzałów zdjęłam jakoś dwóch ludzi a trafiłam może w czterech. Jak na mnie to świetny wynik o ile można to tak nazwać.
-Lex! - Obróciłam się do Bella, który pokazywał mi gestem znak, że mamy przejść do fazy drugiej mianowicie podbicie samochodów. Nauczyłam się tych migów na pamięć, więc dwa razy nie musiał powtarzać. Wiedziałam co mam robić. Pierwszy raz czułam się tak jak oni. Nie jak ta bezbronna dziewczynka, która chowała się przed każdą przeszkodą, którą bała się ominąć. Teraz to ja byłam przeszkodą dla innych. Nie do pokonania. Ja podnosiłam poprzeczkę dla innych.
Biegłam strzelając równocześnie. Teraz to było takie łatwe. Tak łatwo naciskałam spust, ale co miałam zrobić? Wymiana ognia w tych sytuacjach jest nieunikniona. Biegłam szybciej i pewniej nie oglądając się za siebie. Wystarczyło, że czułam oddech Bell więc wiedziałam, że nic mu nie jest. Podbiłam do pierwszego samochodu. Otworzyłam drzwi, za którymi siedział mężczyzna z bronią. Ręcę trzęsły mu się jak galareta, ale twardo trzymał broń.
-Rzuć broń. - powiedział lodowatym tonem.
-To rzuć. - Byłam szybsza. Strzeliłam mu w ręce tak, że pistolet upadł na podłogę. Podeszłam do niego i ścisnęłam za gardo. - Gdzie moi przyjaciele? - Jego uśmiech się poszerzył do tego stopnia, że pokazał czarne zęby. Pchnęłam go na drzwi po drugiej stronie. Wyszłam z samochodu i to był mój błąd. Zza drzwi wyskoczył kolejny napastnik i z całej siły kopnął mnie w brzuch. Zatoczyłam się do tyłu. Nie miałam siły zaczerpnąć powietrza ani się obronić kiedy padł drugi cios.
-Mógł cię lepiej wyszkolić, Lexie. Po tobie spodziewałem się czegoś więcej.  - Chciałam podnieść pistolet, ale on zrobił to pierwszy. - Nie. Nie zabiję cię. Anakonda się ucieszy ze zdobyczy. - Zamachnął się pistoletem i uderzył mnie jego rączką z całej siły w głowę. Zobaczyłam czarne plamki przed oczami. Poczułam jak ciepła krew spływa po mojej twarzy a oko zalewa pot. ''Nie mdlę, nie mdlę''. Cały czas to sobie powtarzałam, ale nie wiem czy to w tych okolicznościach coś da. Chciałam doczołgać się dalej od niego, ale on kopnął mnie w plecy i moje bezwładne ciało znowu upadło. Zaczęła ogarniać mnie ciemność, ale w dalszym ciągu byłam przytomna. - No więc zabawimy się inaczej. - Powiedział, przeładował broń i, nagle wystrzał. Ale nie jego broni. Bell był szybszy. Napastnik upadł bezwładnie na ziemię.
-Cholera, czy ty możesz się w nic nie pakować? - Rzucił Bell biegnąc do mnie. Podniósł mnie z ziemi i zaczął ''inspekcje'' moich ran. - Matko głowa do zszycia jak nic.  - Pomachałam przecząco głową.
-To teraz nie ważne. Gdzie oni są?
-Chyba tam. - Wskazał na drugi samochód. Był dalej nisz jak go zatrzymaliśmy. Spojrzałam na Bella i zobaczyłam sączącą się krew z jego ramienia.
-Matko jesteś ranny.
-Ta. Ale co mogłem zrobić. To tylko postrzał a jak bym nie dał sie postrzelić to ich by zabili. Dobra poczekaj tu na mnie idę po nich.
-Ty chyba sobie żartujesz. - Podtrzymałam się o jego zdrowe ramię starając się nie tracić równowagi. - Idę z tobą.
-Boże dodaj mi sił do tej dziewczyny. - Przytrzymał mnie w pasie i ruszyliśmy po naszych przyjaciół. - Najprawdopodobniej kierowca nie żyje, ale na wszelki wypadek sprawdzę. Podszedł do drzwi kierowcy i machnął na mnie ręką. - Nie żyję. Chodź tu. Poszukaj kluczyków od tylnego wejścia.
Weszłam do środka tak szybko jak tylko pozwalały mi na to moje rany i znalazłam to czego szukałam. Podałam go Bellemiemu a on szybko poszedł na tyły samochodu aby go otworzyć. Wybiegłam z uta i podążyłam za nim. Kiedy otworzyliśmy drzwi moje serce prawie wyskoczyło mi z piersi. Ujrzałam moich przyjaciół związanych jak zwierzęta i ledwie przytomnych, ale żywych.
-Hej ptysie. Tęskniliście. - Powiedział Bell z zadowoleniem w głosie. Nikt się nie odezwał. Patrzyli na nas z ulgą w oczach, ale ich oczy nie były do końca ich. - Są nafaszerowani różnego rodzajem świństwami. Zabieramy ich.
To były leki. Silne. Mimo, że nie kontaktowali byłam tak szczęśliwa. Udało się. Ten stan w końcu minie i będzie jak dawniej. Nie mogłam się powstrzymać i pozwoliłam łzą aby wypłynęły.
-Hej słońce. - Bellemi stanął przy mnie i  pocałował tak jak za pierwszym razem. Krótko ale namiętnie. - Już wszystko jest dobrze.

Wytarł mi łzę i poszedł rozwiązywać Dylana. Nie wiem czy tak wszystko dobrze. Spojrzałam na Liama i zobaczyłam w nim ból i rozpacz. Może nie do końca kontaktowali, ale byli świadomi co się dzieję.

piątek, 24 kwietnia 2015

Rozdział 22

 Siedzieliśmy w samochodzie czekając na jakiegoś faceta, który dałby nam potrzebny sprzęt, dzięki któremu moglibyśmy pokonać ludzi którzy przetrzymują Liama i resztę. Staliśmy przed ruinami starego, sypiącego się, renesansowego domu, którego nikt nie odnawiał od stuleci. Na zewnątrz było całkowicie ciemno. Nawet nie było widać księżyca, który był dzisiaj w pełni, przez zasłaniające go chmury, zapowiadające ulewę. Miałam tylko nadzieję, że nie zechce spaść w tedy kiedy my będziemy przeprowadzać całą akcję.
   Zaraz po tym jak obmyśleliśmy plan działania, Bellemy skontaktował się ze swoim informatorem , Arturem, który ostatnim razem też nam pomagał. I okazało się że miejsce przetrzymywania naszych przyjaciół nie jest tak daleko jak mogłoby się wydawać. Wygląda na to że Czarnej Anakondzie nie za bardzo chciało się ich wszystkim za daleko wywozić, albo chce sam dokonać na nich egzekucji. Mam nadzieję, że jak dotrzemy na miejsce nie znajdziemy ich martwych.
  Z przemyśleń wyrwał mnie niski głos tajemniczego faceta, który przez uchylone drzwi Cadillaca rozmawiał z Bellemym. Wyglądał tak jak go zapamiętałam, może miał większe wory pod ozami, ale to ten sam Artur, którego poznałam wcześniej.
-Nie mam więcej. Teraz ciężko o sprzęt.
-Cieszę się, że masz cokolwiek. - Bell mówił z podekscytowaniem, kiedy przeglądał broń, jakby właśnie to był jego świat, a właściwie jest.
-Uważajcie na siebie. Trzymam za was kciuki. Na pewno mam wam nie pomagać?
-Tak. I tak już wiele robiłeś. Nie mogę cię prosić o nic więcej. - Mężczyzna wydawał się poruszony słowami Bellemiego. Zdarzyło się to, o co nigdy bym nie podejrzewała tego faceta, przytulił Bella z taką troską jak własnego syna. Teraz przypomniało mi się jak to Ed przytulał mnie kiedy coś się działo. On był jak przyjaciel, brat a nawet ojciec jak trzeba było. Byliśmy tak blisko a teraz nawet się nie odezwał. "Przestań o tym myśleć. Masz ważniejsze rzeczy na głowie." Podpowiada mi rozsądek.
-Dla was zrobił bym wszystko. Lex! - Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam w jego oczach łzy. - Trzymaj się go i nie daj się zabić. Wierzę w was. - Pokiwałam głową w potwierdzeniu i oczy zaczęły mnie szczypać. Nienawidzę tego momentu gdy łzy napływają ci do oczu, ale wiesz, że musisz je przełknąć.
Pomachałam Arturowi na pożegnanie a on szybko oddalił się od nas do swojego samochodu i odjechał. Bell szybko zarzucił sobie torbę na ramię  i wrzucił ją na tylne siedzenie.
-To co jedziemy? - Drzwi się zatrzasnęły a on szybko przemieścił się na miejsce kierowcy. Nic nie odpowiedział tylko zaczął szukać jakieś płyty.- Hej mówię do ciebie. - Pstryknęłam mu palcami przed oczami a on odsunął mi rękę.
-Zmiana planów.
-Co?
-Zmiana ... - Pokręciłam głową.
-Usłyszałam. Jaka zmiana? I dlaczego?
 Bell chyba znalazł to co szukał. Włączył radio i włożył płytę. Z głośników zaczęła lecieć piosenka Avicii "Dangerous". Podniosłam brwi pytająco.
-Przy niej zawsze się skupiam. A co do tej zmiany odbijemy ich za dwa dni. Zanim zaczniesz lamentować i mówić, że to za późno to mnie wysłuchaj. Od Artura wiem, że za dwa dni będą ich przewozić. To będzie najlepszy moment.
-A jak się myli i nie będą ich przewozić?
-To już nie żyją. Matko, Lexie przestań gdybać.
- No dobra już dobra, mam tylko nadzieję że nie masz przede mną więcej tajemnic - posłałam mu słaby uśmiech.- A co teraz będziemy robić?
- Hmm, na jutro zaplanowałem dla ciebie coś specjalnego i raczej nie chce ci zdradzać szczegółów, więc najlepszym rozwiązaniem będzie to jak będziemy spać w samochodzie  przez te dwa dni , bo nie mam zamiaru tułać się po żadnych hotelach. Wtedy też zresztą będzie większe prawdopodobieństwo że ktoś doniesie na nas CzA i z planu nici...- odpalił samochód i ruszyliśmy przed siebie. Nie miałam zielonego pojęcia gdzie jedziemy.
   Po około 15 minutach zatrzymaliśmy się koło jakiejś drogi leśnej, obok na parkingu i Bell zgasił silnik.
- A więc czas spać, księżniczko bo jutro czeka ciebie ciężka praca, więc się przygotuj- zaśmiał się lekko pod nosem. Nic mu nie odpowiedziałam , rozłożyłam fotel samochodu i starałam się zasnąć, lecz przez głowę jak na złość spływały mi różne dziwne i chore myśli, które jak najszybciej jak to było możliwe odgarniałam. Nie chciałam teraz myśleć o Edwardzie i o tym że w ogóle się ze mną nie skontaktował, oraz o tym że możemy nie zdążyć im pomóc, że moi ''rodzice'' się pewnie martwią czemu mnie nie ma w domu. Teraz właśnie po raz pierwszy zamartwiłam się o nich. Nie wiedzieć czemu. Ale w pełni musze być skupiona na naszym głównym celu tego wszystkiego.
   Męczyłam się jeszcze pół godziny zanim w końcu zasnęłam. Oczywiście Bellemy nie miał z tym najmniejszego problemu zaraz po tym jak się zatrzymaliśmy on spokojnie zasnuł jak widać to było dla niego całkiem normalne ale czemu ja się dziwie. Przecież tak naprawdę nie wiem ile razy tułał się tak. Tak właściwie to kompletnie nic o nim nie wiem, niby jesteśmy w tym wszystkim razem ale nie udało  mi się z nim odtąd normalnie porozmawiać jak z przyjacielem.
  Śnił mi się Edward i moja mama i Rich. Jak jesteśmy znowu razem, jak siedzimy sobie na werandzie i śmiejemy się z problemów naszego dziadka, który zawsze robi z igły widły. Śniła mi się też Ana, jak jesteśmy razem, śmiejemy się, pijemy zimne napoje nad basenem, słońce świeci, życie wydaje się takie beztroskie, niewinne. Całkowicie odbiegające od tego które prowadzę od 2 miesięcy. Pełne przemocy, strachu, nadziei na to że pościg w końcu się skończy.
  Ze snu budzi mnie przyjazny i zarazem uderzający głos Bellemiego.
- Wstajemy! Czas na mały wycisk- jeszcze nigdy nie widziałam go tak podekscytowanego jak teraz. - No już.. już wstaje- mówię zaspanym głosem, ziewając przy tym głośno. Patrzę na zegarek w samochodzie i jest  5.55. Czemu on mnie tak wcześnie obudził? Dałby mi się chodziarz wyspać przed jak on to nazwał ''ciężka pracą'' która mnie dzisiaj czeka. Aż boje się pomyśleć o co mu chodziło.
-Na co ty jeszcze czekasz? - Bell wysiadł z samochodu i ku mojemu zdziwieniu zaczął się rozciągać.
-Co ty robisz? - Kiedy tylko otworzyłam drzwi zimne powietrze uderzyło mnie z taką siłą, że wyrwało mi drzwi z rąk i trzasnęło nimi z impetem.
-Mamy dwa dni. Mało bo mało, ale może coś z tego będzie. Od dzisiaj jestem twoim trenerem słonko. Zaczniemy od sprawdzenia kondycji a skończymy na sprawdzeniu twojej celności. Pytania?
-Musimy to robić tak wcześnie? -  On oczywiście się zaśmiał i zaczął truchtać w kierunku wschodzącego słońca.
-Ruszamy. Mamy do pokonania 2 kilometry na dobry początek.
"2 kilometry!" Chyba zobaczył moje przerażenie w oczach bo uśmiechnął się od ucha do ucha. Nie mogę teraz marudzić. Rozumiem doskonale, że to szkolenie mi się przyda. Muszę mieć jakiekolwiek pojęcie o walce czy chociażby jak strzelać z broni. Bell był szkolony więc wie jak się do tego zabrać. Muszę po prostu mu zaufać.
Wydaje mi się, że biegniemy już jakiś 15 minut a ja nie czuję nóg. Najchętniej położyła bym się na trawie i odpoczęła. Bellemy biegnie przede mną dobre 10 kroków i wcale nie zwalnia tępa. Wręcz przeciwnie. wydaje mi się, że z każdym krokiem oddala się ode mnie bardziej. A może to ja zwalniam? Nie ważne. Muszę myśleć tylko o biegu, miarowy oddech i odpychanie się od ziemi. Kiedy byłam jeszcze w LA biegałam tak sama dla siebie jakieś 3 kilometry dziennie. Ale to było 2 miesiące temu i moje tępo było dużo wolniejsze niż to. W tedy skupiałam się na biciu własnego serca, teraz musze zrobić to samo. Raz, dwa, trzy. I tak w kółko. Postanowiłam nie patrzeć przed siebie, ale pod nogi. Straciłam rachubę czasu. Czułam jak zimne powietrze wypełnia moje płuca, słyszałam śpiewy ptaków, łamiące się patyki pod moim ciężarem, ale i oddech Bellemiego. Jego oddech był bardzo miarowy a wdechy nie były tak łapczywe jak moje. Moje ciało domagało się powietrza i ile bym go nie wzieło słyszałam jak krzyczy "jeszcze". U niego było tak jakby spacerował po plaży. Sama przyjemność. Raz, dwa, trzy. Kolejne uderzenia. Zapomniałam o całym świecie. Tylko biegłam i nie słyszałam już nic. Tylko dzwonienie w uszach. Zamknęłam oczy i przyśpieszyłam. Czułam się jakby niósł mnie wiatr, lekka jak piórko, kiedy nagle moja bezwładność sięgnęła zenitu wpadłam na coś a raczej na kogoś. Wywróciliśmy się z Bellemim na ziemię i sturlaliśmy się z małej górki na wygrzaną już od słońca trawę. Moje mięśnie odmówiły już posłuszeństwa. Nawet nie starałam się podnieść czy choćby otworzyć oczy. Miałam gdzieś czy minęły te 2 kilometry czy nie. Już nic nie miało znaczenia. Słyszałam jak krew pulsuje w moim ciele, czułam jak grawitacja przygwożdża mnie do ziemi. Nie miałam siły się czemuś przeciwstawić. Po prostu oddychałam.
-Lexie, żyjesz? - Ku mojemu zdziwieni Bell ledwo dyszał. Zdołałam otworzyć oczy i zobaczyłam, że też leży na ziemi twarzą do nieba. Zakrywał dłońmi twarz, ale i tak było widać jak bardzo jest czerwony.
-Która godzina? - Nie wiem gdzie znalazłam siłę aby odpowiedzieć na to pytanie. Bell spojrzał na zegarek z niedowierzaniem.
-6.45
-Biegliśmy 45 minut 2 kilometry? - Byłam zła na siebie, że tyle czasu nam to zajęło. To tylko 2 kilometry.
-Czy ten dystans wyglądał na 2 kilometry? - Spojrzał na mnie chyba żeby sprawdzić czy moje pytanie było na serio. - Przebiegliśmy jakieś 11-12 kilometrów. Chciałem  sprawdzić ile wytrzymasz, ale nie chciałem cię straszyć. Myślałaś, że 2 kilometry jeszcze nie minęły więc zmuszałaś się biec dalej. Nie chciałaś się wstydzić, że tak małego dystansu nie przebiegniesz. Sprytne co?
-Tak. Ale dlaczego się zatrzymałeś? Myślę, że dała bym radę przebiec dalej. - Zaczął się śmiać. - Co?
-Nie wątpię w to. I ja się nie zatrzymałem. Wpadłaś na mnie i straciłem równowagę, ale jak na pierwszy bieg to był aż za długi. Teraz musimy jakoś wrócić.
-Nie mam siły już biec.
-Więc zaczniemy trening tu.
-To to nie był trening?
-Tylko rozgrzewka. A gdzie w tym walka? Jestem już spokojniejszy bo wiem, że w razie czego uciekniesz.
-Bez ciebie i tych przygłupów, których mamy uratować? Chyba śnisz.
-Takiej odpowiedzi się obawiałem. - Podparł się na rękach i bez większego wysiłku wstał na nogo. Rozejrzał się po okolicy, postanowiłam zrobić to samo i aż mnie zamurowało. Było tu pięknie. Górka, po której spadliśmy, była pokryta pięknie zieloną trawą a tu na dole miała jeszcze piękniejszy kolor. Poranne słońce zaczęło palić trawę ale ona i tak miała piękną jasnozieloną barwę. Drzewa były tylko na obrzeżach ale był tak duże, że w południe na pewno dawały sporo cienia. Bell po zakończeniu "inspekcji" obrócił się w moją stronę i podał mi rękę. - Wstajemy.
-Chyba śnisz. Jestem skonana. Nie musisz zrobić jakiegoś obchodu terenu czy coś w tym stylu. Ja tu poczekam.
-Tak, ty masz same dobre pomysł. - Położyłam się na ziemi, zamknęłam oczy i poczułam jak naglę unoszę się nad ziemię i ląduje na czyjeś skórze przewieszona przez ramię. - To jak idziemy na ten obchód?
-Bell odstaw mnie. Moje wszystkie mięśnie się buntują nie mam siły się z tobą droczyć.
-Ale to jest kolejna lekcja. Musisz powalić mnie na kolana i wydostać się z uścisku. - Spięłam się w sobie i starałam się wykręcić. Oczywiście na próżno, bo chłopak trzymał mnie już z całej siły. Hmm, pomyślmy jak można wyrwać się z uścisku osoby silniejszej od ciebie? Może... nic nie przychodziło mi do głowy, bo przecież w szkole nie uczą sztuki przetrwania a ni walki.
- Odstaw mnie! - przymknęłam na niego ale go to nie ruszyło szedł dalej przed siebie, niosąc mnie jak worek kartofli. Nagle pod wpływem złości zaczęłam się rzucać ze wszystkich pozostałych mi sił, wiedziałam że to nic nie da i nie jest najlepszym pomysłem, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy.
- Lex, wież że to nic nie da! Użyj mózgu - powiedział głosem nauczyciela Bell. Wbiłam mu kciuk w łopatkę i on gwałtownie poluzował uścisk dzięki temu kopnęłam go nogą w brzuch i upadłam na ziemię, szczęśliwa że udało mi się uwolnić.
- No widzę że jakoś dałaś radę, ale zawsze możesz zrobić to lepiej szybciej, sprytniej nie tracą tak dużo czasu jak teraz - uśmiechnął się sapiąc. - Dlatego tez musze ciebie nauczyć podstaw walki .
 Po jakiś dwóch godzinach męczarni w końcu udało mi się namówić Bellemiego na krótka przerwę. Na polanie, na której ćwiczyliśmy zrobiło się już dość gorącą gdyż dochodziło południe, podeszliśmy więc pod najbliższe drzewo i usiedliśmy w cieniu. Na szczęście Bell miał wodę i mogłam się napić bo umierałam z pragnienia. Siedzieliśmy dłuższą chwilę w milczeniu kiedy postanowiłam spytać się go o jego dawne życie.- Bell, jak to się stało że jesteś w mafii?- mówiłam to dość nie pewnym i nieśmiałym głosem.
- A co to przesłuchanie? - starał się zażartować ale niezbyt mu to wyszło.
- Nie, ja po prostu chce zrozumieć - teraz już nie byłam pewna czy dobrze zrobiłam zaczynając ten temat.
- Co chcesz zrozumieć?- jego głos stał się szorstki i lodowaty, nie było w nim grama ciepła.
- Twoje postępowanie.. ale nie zrozum mnie źle. Ja chce ciebie poznać, tak jak poznaje się przyjaciela...
-Uwierz mi nie chcesz - wstał bardzo szybko po chwili dopiero się zorientowałam. Ruszyłam za nim zatrzymując go.
- Bell stój! Nie rób mi tego nie uciekaj...- przerwał mi w pół zdania
- Słuchaj , nie jestem osoba, która łatwo ufa ludziom, nie jestem osoba, która łatwo zdobywa przyjaciół, nie jestem osoba która chciałabyś mieć za przyjaciela! - w jego słowach było tyle bólu jakiego u niego do tej pory nie widziała.
- Ale ja nie chce abyś był kimś innym! Zrozum, aj tylko chce dowiedzieć się o tobie czegoś więcej, nie chce cię ranić ani sprawiać ból - brzmienie moich słów było łagodne- chce ci pomóc, ale zrozumiem jeśli nie będziesz chciał mi powiedzieć nic osobie- nie zważając na jego minę przytuliłam go tak aby nie czuł się w żaden sposób samotny.
- Ja Lex... naprawdę chcesz znać ta historię? - spytał niepewnie.
- Tak -pokiwałam głową. Usiedliśmy pod tym samym drzewem schowani przed promieniami słońca.
- Jak byłem mały wychowywałem się na wsi. Byliśmy szczęśliwi ,wiadomo jak to w rodzinie bywa czasem były kłótnie . I u nas zaczęły się one pojawiać coraz częściej. Ojciec w końcu powiedział matce ze należy do CZA wcześniej to ukrywał mówił że pracuje w jakiejś tajnej agencji rządowej. Matka się w kurzyła i chciała go wyrzucić z domu, ale on nie wyjechał przemienił się w potwora.  Oczywiście London była nim zafascynowana. Od razu zaczęła treningi ale widać kim się stała. Wracając do ojca. Zaczął nas wszystkich bić, ludzie pytali się skąd te siniaki ale on zakazał nam mówić, wiele razy próbowałem się mu przeciwstawić ale jeszcze bardziej obrywałem, jak nie mogłem chronić siebie chciałem chociaż moją siostrę i matkę, London miał taryfę ulgową. Wiele razy chciała, żebym dołączył, ale nie mogłem zrobić tego matce, ona wystarczająco cierpiała. - Przełknął pierwszą łzę.-. Ojciec z roku na rok coraz bardziej zaczął przeistaczać się w potwora. Pewnego razu przed Wielkanocą przyszedł tak napity do domu że pobił matkę do nieprzytomności, a potem - jego głos się załamał - zabił ja na naszych oczach. Zaniósł do starej stodoły. Ale to jeszcze nie było najgorsze. Na drugi dzień zapukali sąsiedzi żeby spytać się czy nie mamy do sprzedania jakiś produktów rolnych, ojciec z niewiadomego powodu się wkurzy, prawdopodobnie z tego powodu że uświadomił sobie że zabił swoją żonę i ich też zamordował. W ten sam dzień razem z moimi siostrami, tak nawet London sobie uświadomiła kim on jest, wymyśleliśmy plan aby móc uciec do naszego wujka, tak aby on nas nie złapał. Udało się, uciekliśmy mu, ale to jeszcze nie był koniec koszmaru. Po 2 latach ucieczki, on nas ciągle szukał, pewnie tez chciał nas zabić był niezrównoważony psychicznie. Zdecydowałem się więc wstąpić do mafii tak aby chronić siostry przed nim, miałem w tedy 16 lat byłem młody i głupi, niesiony żądzą zemsty na ojcu za popełnione grzechy. Szef mafii do której należał mój ojciec czyli Anakonda uznała że jest zbyt wielkim zagrożeniem dla nich i może narobić więcej szkud niż pożytku , postanowił go zlikwidować co oczywiście nie było łatwe , ale w końcu się udało. Dokonałem zemsty i go zabiłem. Patrzyłem jak błaga o litość ale ja już jej nie miałem. Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz starałem się komuś pomóc. Stałem się takim jak oni. Maszyną do zabijania. A ja musiałem już tu zostać, stałem się niewolnikiem. Musiałem zabijać niewinnych ludzi stając się jak mój ojciec, stałem się potworem, ale teraz kiedy CZA odebrała mi już wszystko zabił siostrę a drugą sprowadzał na swoja stronę nie pozostało mi już nic. Myślałem, że już taki zostanę. Zabić i nie patrzeć na nic. Tyle lat mi to wmawiano, że czuje się jakby była to jakaś najświętsza prawda. Mam 19 lat i dopiero przejrzałem na oczy i to dzięki tobie Lex. Dzięki tobie nie czuje się jak morderca tylko jak zwykły nastolatek.
-Bo nim jesteś. - Potrząsnął głową i wiedziałam co powie. Do oczu napłynęły mi łzy, które nosiłam w sobie od dawna.
-Jestem mordercą. Chcesz widzieć we mnie tylko to co dobre, ale nie jesteś obiektywna. Teraz znasz prawdę. Nawet nie wiesz jak bardzo się za to wszystko nienawidzę. Zmienił bym wszystko oprócz jednej rzeczy. Nie wskrzesił bym mojego ojca. Może te okropne, ale drugi raz zrobił bym to samo. Zabił.
Byłam w szoku. Otworzył się przede mną. Opowiedział mi o czymś co ukrywał przez całe swoje życie a ja po prostu patrzyłam na niego. Tonęłam w jego szklistych oczach nie potrafiąc wydusić słowa.
-Wiedziałem, że tak zareagujesz. Teraz nawet ty nie możesz na mnie patrzeć.
-Stój. - Złapałam go za rękę z całej siły jaką w sobie miałam, ale ona wystarczyła, żeby nie pozwolić mu wstać. Puściłam go powoli upewniając się, że zostanie. - Każdy na twoim miejscu tak by się zachował. Nie maiłeś wyjścia. Twój ojciec był tyranem. To normalne, że nie żałujesz tego co zrobił. Może nie jesteś dumny z tego co robiłeś ale ja jestem dumna z ciebie. - Bell podniósł wzrok i popatrzył mi prosto w oczy. - Jestem tak strasznie z ciebie dumna. Podziwiam cię, za to, że mimo wszystko jesteś tak wspaniałym mężczyzna. Każdy już dawno by się załamał, ale ty dałeś radę. Ryzykujesz dla mnie życie i swoich przyjaciół. Mimo, że starasz się to ukryć jesteś strasznie wrażliwy. Chcesz ochronić wszystkich i wszystkim pomóc. Dlaczego nie dasz mi pomóc sobie?
Bell przysunął się do mnie na tyle blisko, że czułam jego oddech na mojej twarzy. Jego twarz wyrażała wszystkie znane mi emocje. Objął mnie w talii i delikatnie musnął swoimi ustami moje.
-Lexie, gdzie ty byłaś całe moje życie? - Nachylił się do mnie bardziej. Nie wiedziałam czego chcę, był tak blisko, przy nim poczułam się taka bezpieczna, ale nie mogę. To nie jest czas na romanse. Mamy teraz zbyt ważne rzeczy do zrobienie. Wysunęłam ręce przed siebie, żeby go odepchnąć ale skończyło się tylko na próbie. - Nie. - Złapał moje ręce a ja nie protestowałam bardziej. Rozpłynęłam się w jego pocałunku. Jego zapach tylko mnie do niego zbliżał. Nie potrafiłam powiedzieć stop. Wiedziałam, że powinnam z tym skończyć, ale nie potrafiłam się na to zdobyć. W głębi duszy pragnęłam aby zostało tak już na zawsze. Nie myślałam o przyszłości. Liczyło się tylko tu i teraz. Zapomniałam o wszystkim. Nawet o naszym głównym celu. Teraz nie liczy się nic. Straciłam rachubę czasu. Mimo, że tego nie chciałam musiałam to zakończyć. Odsunęłam się od niego na tyle ile pozwoliło mi drzewo za nami.
-Bell, to nie jest dobry pomysł. - Wciąż miał zamknięte oczy i nie spojrzał na mnie. Słowa były kierowane do mnie, ale głowę miał skierowaną do ziem.
-Dlaczego nie? - Teraz podniósł wzrok. - Podaj mi powód, dla którego nie moglibyśmy spróbować a obiecuję, że nawet o tym nie wspomnę.
-Nie ma powodu. Po prostu...
-Po prostu co? Brzydzisz się takiego kogoś jak ja?
-Wiesz, że nie. Teraz nie mamy na to czasu. Nie mamy go na nic. Musimy ich odbić a potem zastanawiać się co dalej.
-Mimo wszystko i tak go kochasz? Lex, on nas wydał. Był  w stanie uwierzyć London. Jak możesz być taka ślepa.
-O kim ty mówisz?
-Nie udawaj głupiej. Ale ja nie mogę się w to mieszać. To twoje życie i szanuje twoją decyzję. Muszę iść się przejść. Spodkamy się przy samochodzie.
Pobiegł w przeciwnym kierunku, w którym ja miałam wracać. Co ja zrobiłam? Jak mogłam być taka głupia. Niestety nie kontroluje tego, że naprawdę go lubię. ''Lex, jak się kogoś lubi to się go nie całuje!''. Będę musiała z nim porozmawiać, ale nie mogę za nim iść. On potrzebuje sobie to wszystko poukładać tak samo jak ja. Wrócę do tego kiedyś. Później.
  ***
11 kilometrów. Co to dla mnie? 11. Ta liczba prześladuje mnie od jakieś godziny. Tak. Tyje już idę. Nie ma opcji żebym się zgubiła bo jest tu tylko jedna droga. Z drugiej strony może i dobrze że czas się tak ciągnie. Mogę sobie przemyśleć wiele rzeczy i poza tym boję się spojrzeć Belliemiemu w oczy i powiedzieć, że nic do niego nie czuje bo to kłamstwo. Właśnie sobie uświadomiłam, że nie jest mi obojętny, że ten pocałunek nie był na przymus. Ja go chciałam. Mogłam go odepchnąć wcześniej ale tego nie zrobiłam. Pozwoliłam sobie na coś czego tak bardzo się bałam. Na uczucie. Jak mogłam wymagać od niego żeby mi się zwierzył jak sama powiedziałam, że nic do niego nie czuje. Czasem czuje jak moje życie przelatuje mi przez palce niczym piasek na pustyni. Dlaczego nie chce nikogo do siebie dopuścić? Nigdy nie czułam się tak zagubiona, ale z nim jest inaczej. Przestaje się martwić o wszystko, mam to gdzieś jak daleko od domu jestem. Kiedy jestem z nim mogę być gdziekolwiek. ''Tak chcę abyś mnie pocałował. Tak czuję coś do ciebie" Dlaczego tego nie powiedziałam? Teraz całe życie będę tego żałować. Jak mam teraz na niego spojrzeć? Za każdym razem w moim wzroku będzie tęsknota, która będzie ranić nie tylko mnie ale też jego. Nienawidzę siebie za tak wie rzeczy, ale to mógł być mój największy błąd. Im dłużej szłam tym bardziej byłam pewna, że idę we właściwy kierunku. Zaczęłam rozpoznawać pewne znaki szczególne. Bardziej ubitą drogę i pochwali za drzew wyłonił się nasz samochód. Żołądek mi się ścisnął na myśl, że będę musiała się z nim teraz zmierzyć ale go nie było. Nie wiem czy czuję się przez to lepiej czy gorzej. Z jednej strony czuję ulgę, że mam Jeszce chwilę samotności, którą teraz naprawdę potrzebuję, ale z drugiej gdzie on się podziewa? Czy on się nie zgubił w tym przeklętym lesie? Podeszłam do samochodu i oczywiście zamknięty. Usiadłam opierając się o drzwi i nagle w mojej głowę rozbrzmiała piosenka Kodaline "High Hopes". Czy można czuć się jeszcze gorzej? Odpowiedź brzmi tak. Zamknęłam oczy i pozwoliłam melodii wypełnić całe moje wnętrze. 
-Długo tak siedzisz. - Podskoczyłam jak oparzona. Spojrzałam w górę i zobaczyłam Bellemiego. Wpatrywał się na mnie obojętnym wzrokiem. - Spokojnie. To tylko ja. - "Niestety nie tylko, ale aż ty"-Przepraszam, że tak długo, ale nie mogłem znaleźć dobrej drogi i trochę pobłądziłem. - Dawni nie słyszałam tak złego kłamstwa. 
-Jasne, każdemu się zdarza. 
-Mam w samochodzie coś do jedzenia. - Otworzył drzwi kluczykami i gestem pokazał żebym wsiadła. Czułam się dziwnie on zresztą też. Okazało się, że ''coś" do zjedzenia to 7-days. Chociaż nie jestem ich fanką nigdy nic nie smakowało lepiej. To picia myliśmy cole. Idealny obiad. Gdyby nie radio cisza była by przerażająca. Jedna piosenka się kończyła i zaczynała droga. Bell cały czas patrzył się przed siebie jakby liczył, że nagle cos tam sie ukarze. Nie mogłam już tego znieść. Wyłączyłam radio pod wpływem impulsu. Chłopak niczym wyrwany z transu obrócił wzrok na mnie.
-Dlatego, że boję się uczucia.
-Co?
-Spytałeś mnie dlaczego masz przestać mnie całować. Skłamałam. To jest powód. Boję się. Nie chcę tego. Jak będę miała wrócić do domu wiedząc, że mam kogoś tutaj? Już mi jest ciężko a później - zacisnęłam zęby żeby głos mi nie zadrżał - będzie to niemożliwe. 
-A kto ci karze wracać? Mówiłaś, że tu znalazłaś rodzinę.
-To oznacza, że mam zapomnieć o nich? - Potrząsnął głową  przecząco.
-Jasne, że nie. Ale czy to oznacza, że masz zapomnieć o mnie? O nas wszystkich. Lexie, ja cię naprawdę... - podniosłam rękę żeby mu przerwać.
-Nie mów tego, proszę.
-Kocham cię. Dlaczego mam tego nie mówić. 
-Bo skoro mam mówić prawdę będę musiał odpowiedzieć, że ja ciebie też, że tak strasznie mi na tobie zależy, że będę musiała cię zostawić, że to wszystko będzie...
Nie dał mi dokończyć. Znowu to się stało. Utonęłam w jego ramionach i pocałunku. Ale teraz jest inaczej. Już nie próbuję go powstrzymać bo przyznałam się sama przed sobą, że tego chcę. Znowu wszystko przestało mieć znaczenie. Doszłam do tego, że nie mogę powstrzymać swoich uczuć. Skoro tak ma być niech będzie. Dlaczego wszyscy mogą być szczęśliwi tylko nie my? Postanowiłam, że ja tez zasługuję na szczęście. Wiem, że musimy się zastanawiać co dalej, ale nie chcę tego kończyć. Nie tym razem. Pozwolę aby teraz to on zrobił.
-Przepraszam. - Mówiąc to na jego ustach pojawił się uśmiech. - Zdaje się, że coś mówiłaś.
-Teraz już mam to gdzieś. 
-A co z twoim powrotem do Stanów?
-Teraz jestem z tobą w Anglii i aktualnie wybieram się po przyjaciół. Idziesz ze mną?
-Wszędzie gdzie chcesz. - Pocałował mnie w policzek i wypuścił z uścisku. - A więc kochanie gotowa do dalszego treningu? - Przewróciłam oczami, ale on zrozumiał aluzję. Włączył sinik i ruszyliśmy przed siebie. Nawet nie pytałam dokąd jedziemy bo teraz miałam to gdzieś. Ufałam mu w 100 procentach. Złapał mnie za rękę i wyjechaliśmy z leśnej drogi w kierunku autostrady. 

PS Od jednej z autorek ( Cat )

Wybaczcie jeśli koniec jest zbyt przesłodzony ale nie mogłam pozwolić na inne zakończenie. Zbyt to wszystko złapało mnie mocno za serce, aby skończyło się smutno bo taki był zamiar Niki. Chciałam aby ten rozdział zakończył się tak jak każda dziewczyna pragnęła by aby było w jej życiu .
Tak bardzo chciałam aby historia Bellemiego była wzruszająca , mam nadzieje ze mi się udało.

PS 2 (Niki)


Mam nadzieję, że wam się to spodoba, bo Cat o 2 w nocy kazała mi poprawiać zakończenie bo uznała , że jest zbyt krótkie. Miałam całkowicie inny pomysł, ale cóż. Jak widzicie ten związek?


niedziela, 19 kwietnia 2015

Rozdział 21

Kilkanaście minut później zatrzymaliśmy się przed dość starym motelem. Zrobiło się ciemno, szare chmury pokryły niebo, uniemożliwiając zobaczenie ciepłych odcieni czerwieni, fioletu i granatu zachodzącego słońca. Które za kilka minut całkowicie zniknie z horyzontu. Lekki wiaterek, który wcześniej wiał zmienił się teraz w mocny wiatr, który z każdą sekundą był coraz zimniejszy.
    Kolejny raz byłam wdzięczna Bellemiemu za uratowanie mi życia. Nawet nie chce myśleć co by się stało gdyby nie było go w pobliżu. Już nigdy nie będę stała na stopa, to doświadczenie nauczyło mnie że ludziom, po raz kolejny nie wolno tak mocno i szybko ufać za nim się ich nie pozna. No chyba że chce się stracić życie. Ale dość już myślenia o mnie, czas teraz omówić i wymyśleć plan ich odbicia.
   Bell zgasił silnik Cadillaca i zaciągnął hamulec. Patrzył się przez kilka minut w jeden punkt i nic nie mówił, kiedy nagle się odezwał:
- Dobra Lex, zatrzymajmy się tu i postarajmy się wymyśleć jakiś plan wydostania naszych przyjaciół. Ale od razu mówię to nie będzie proste - spojrzał na mnie surowym wzrokiem.
-Myślisz, że mamy czas na dłuższe przemyślenia?
-Szczerze myślę, że tak. - Podniosłam brwi pytająco na znak, aby dokończył swoje przemyślenie. - Błagam Cię, Lex. Może Czarna Anakonda jest świrem, ale jedno trzeba mu przyznać. Dba o rodzinę i nie pozwoli zabić syna. A przynajmniej będzie robił wszystko żeby ten się przyznał, że popełnił błąd i nas wydał, Ale znając Li... - Jego słowa przestały do mnie docierać. Zastanawiała się czy on sobie ze mnie przypadkiem nie żartuje.
-Co? Liam jest jego synem?
-Nie powiedział ci? - Bell wydał stumiony odgłos. Chyba nie miałam się tego dowiedzieć. Jak oni mogli mnie okłamywać. Wszyscy wiedzieli. Czuję się jak skończona diodka chociaż z drugiej strony Liam postanowił sprzeciwić się ojcu i postawić na szali swoje życie dla mnie. - Lexie, nie powinienem ci tego mówić. Mogła byś być tak miła i...
-I co? - Moje słowa były chłodne. Nie spodziewałam się, że będzie w nich tyle złości. - Zapomnieć o tej rozmowie?
-Trafiony zatopiony. - Uśmiechnął się do mnie, ale ja nie miałam zamiaru spuszczać z tonu.
-Ty chyba sobie żartujesz. Dlaczego nikt mi nie powiedział.
-Może dlatego, że tak zareagowałaś?
-Bo jestem wściekła! Dwa miesiące. Tyle to przede mną ukrywaliście. Jestem ciekawa czy znam chociaż wasze prawdziwe imiona. - westchnęłam z frustracji - Bóg raczy jeden wiedzieć ile jeszcze tego macie przede mną... ja, ja rozumiem że wy to starcie się robić dla mnie ukrywać pewne informacje, w ten sposób chroniąc mnie, ale bądź co bądź, siedzę w tym wszystkim z wami i mam prawo wiedzieć chociaż niektóre wasze tajemnice, bo pewnie jest ich wiele- mój głos już nie zawierał złości był tylko smutek, bo ja myślałam że jesteśmy rodziną i że możemy mówić sobie wszystko, że sobie ufamy, ale jak widać oni mi jeszcze nie za bardzo.
- Lexie - odezwał się Bellemy niepewnym głosem- uwierz mi, że Liam nie powiedział ci tego dla twojego własnego dobra, aby ciebie chronić, abyś nie postrzegała go tak samo jak jego ojca. On jest dobry .
- Ale ja myślałam że mi ufacie, ale jak widać dale uważacie mnie za rozpieszczona małolatę, która myśli jakiego  koloru szminki użyć , zamiast ratować swoich przyjaciół. I tak w ogóle to jest kolejny powód dla którego chce ich uwolnić. Ja chce pokazać im że w całości należę do nich, że nie ważne co by się stało ja im pomogę, i nie ważne co myślą. Nie obchodzi mnie to ! Niech wiedzą tylko jedna rzecz, że ja za nich oddałabym życie. I niech nazywają mnie zdrajczynią, oszustką i wierzą London, ale ja im pomogę, bo tylko tak mogę udowodnić jak bardzo mi na nich zależy - ściszyłam głos niemal że do szeptu- bo to jest jedyny sposób, a mi - kiedy dalej będą posądzać mnie o współpracę z CZA po prostu będzie strasznie smutno, że ludzie których tak bardzo kocham nie ufają mi, nie ufają mi.. - nie zauważyłam nawet kiedy, zaczęły spływać mi po policzkach łzy. Jeszcze nigdy nie chciałam aby ktoś znał prawdę tak jak teraz. Chciałam aby oni wszyscy w końcu zobaczyli szczerość w moich słowach. Wszystkie emocje które do tej pory starłam się ukryć spłynęły na mnie niczym gwałtowna ulewa. Frustracja, złość, smutek, strach, nadzieja że któregoś dnia wszystko to się odmieni, że usiądziemy razem gdzieś na werandzie starego domu i pogadamy na spokojnie, wszyscy razem, o przeszłości nie bojąc się o to że w każdej chwil może ktoś nas zaatakować. Nie zważyłam nawet kiedy Bellemy przytulił mnie. A ja nie protestowałam, właśnie w tej chwili potrzebowałam takiego przyjacielskiego uścisku otuchy, które do tej pory miałam tylko od Any  mojej przyjaciółki, która stała się dla mnie ostatnimi czasy tak odległa jak księżyc. Wtuliłam się w niego jeszcze bardziej w nadziei że dzięki temu wszystko to spłynie po mnie jak po kaczce. Bell się nie martwił że zasmarkam mu całą bluzkę. Powoli jednak wszystkie emocje ze mnie opadły dając mi w końcu poczucie ulgi. Zaczęłam powoli odsuwać się od niego siadając prostu w fotelu. Czas się ogarnąć i w końcu ruszyć na akcje odbicia przyjaciół. Wytarłam oczy bluzą i odwróciłam się do Bellemiego.
- A więc co teraz? - powoli odzyskiwałam normalne brzmienie głosu.
- Hmm, może najpierw pójdźmy do motelu i się ogarnijmy, a potem wymyślimy plan. Plus, Lex musisz wiedzieć, że ten plan musi być doskonały.- posłał mi słaby uśmiech, a ja przytaknęłam głową.
    Wysiedliśmy z auta i ruszyliśmy  ponurym i zaniedbanym chodnikiem prowadzącym do budynku równie brzydkiego jak ten chodnik. Hol o dziwo do zewnętrznego wystroju budynku wydawał się bardzo przytulny a wręcz kojarzył mi się z rodzinnym pomieszczeniem. Na wprost od wejścia znajdywała się recepcja, przy której siedziała młoda kobieta w niebieskiej koszuli i czarnej, dopasowanej spódnicy do kolan. Na lewo znajdował się mały barek, który cały czas był przez kogoś okupywany. Po prawej stronie były windy prowadzące jak mniemam do pokoi.
-Pójdę wynająć nam pokój. - Powiedział Bell tak cicho i nagle, że aż przeszły mnie ciarki na plecach.
Podeszłam do ludzi, którzy oglądali film i o dziwo leciał mój ulubiony "Non stop". Mimo, że była to już połowa filmu dołączyłam do zgromadzonych. Teraz już całkowicie poczułam się jak w domu. Wsłuchiwałam się w amerykański akcent, którego tak dawno nie słyszałam i chyba już sama takiego nie mam. To straszne jak łatwo zapomnieć skąd się pochodzi i, że gdzieś za oceanem ma się rodzinę i przyjaciół, których odnalazłam i tutaj. Jeszcze niedawno rozpłakała bym się  na samą myśl o Los Angeles ale teraz to już nie wywołuje u mnie tyle emocji. Można nawet powiedzieć, że zaaklimatyzowałam się w Anglii. Gdzie kiedyś widziałam obcych ludzi teraz widzę rodzinę i przyjaciół. Tak wiele się zmieniło.
-Dobra Lex, wystarczy tego kina. - Podniosłam wzrok i zobaczyłam nad sobą Bella. Pomachał mi kluczykami od pokoju przed oczami. - Z resztą nic nie tracisz. Ten film nie jest wart swojej opinii.
-To mój ulubiony fim. - Obrzuciłam go gardzącym wzrokiem, ale od razu załapał, że miało to być na żarty i się uśmiechnął. - Mam nadzieję, że ten hotel nie jest warty swojej opinii powierzchownej.
-Ta. Ja też.
Ruszyliśmy w stronę wind. Nie wiem ile czasu minęło odkąd tu weszliśmy, ale nagle hol opustoszał.
Nasz pokój znajdował się na drugim piętrze, drzwi nr 10. Ku mojemu zdziwieniu pokój był duży i bardzo nowoczesny. Na środku salony znajdowała się biała skurzana kanapa a na przeciwko niej na ścianie wisiał plazmowy telewizor. Po drugiej stronie były drzy pary drzwi. Dwie sypialnie i łazienka. Bellemy podszedł do kanapy i zajął najlepsze miejsce,
-Więc jaki masz plan? - Zapytał odprężonym głosem.
-Ja? Nie mam planu. Po to tu przyjechaliśmy żeby go ustalić zapomniałeś? -Parsknął śmiechem. - Co?
-Nic. Po prostu właśnie sobie przypomniałem, że chciałaś iść tam sama więc mniemam, że miałaś jakiś plan ale jak widzę czy może raczej słyszę od ciebie się mylę.
-Tak, bardzo cię potrzebuje. Zadowolony?
-Nawet nie wiesz jak.
Podeszłam do kanapy i usiadłam na jej drugim końcu, żeby oprzeć się i na plecach i na ramieniu. Była tak wygodna, że prawie się w nią zapadłam, ale nie czas teraz na odprężenia, czas wymyślić plan. Najpierw Bell zaczął od ich słabych punktów. ustaliliśmy jak się do nich przedostać nie wszczynając alarmu. Kody do wszystkiego są zmieniane co dwa tygodnie więc nawet jak by nie wiedzieli o zdradzie kod został by zmieniony. Nie sądziłam, że układanie planu może być takie trudne. Nawet jak myślisz, że jest już idealny mylisz się. Nie uwzględniłaś jakieś rzeczy i wszystko od początku. W końcu po około dwóch godzinach ułożyliśmy plan doskonały. Przynajmniej taki się nam wydawał. Jeszcze niedawno byłby dla mnie zbyt brutalny i nie wykonalny, ale teraz kogo to obchodzi wszystko jest inaczej. Po dwóch godzinach bezruchu czułam się jak zastygnięta. Poprawiłam się na kanapie, ogarnęłam szybkim ruchem niesforne kosmyki moich włosów, z których już dawno wyblakła stara farba i podjęłam najtrudniejsze zdanie w moim życiu.
-To kiedy zaczynamy?
 Bellemy podniósł się z kanapy i podszedł do okna. Moje pytanie zawisło w powietrzu tworząc nieznośną ciszę. Po chwili Bellemy obrócił się na pięcie i dostrzegłam błysk w jego oku. Z kamienną twarzą odpowiedział.
-Teraz.


sobota, 18 kwietnia 2015

Rozdział 20

Przejechałam może niecałe 2 kilometry, kiedy nagle silnik zgasł, zachargotał i tak po prostu zgasł. Cholera, jak teraz miałam jechać gdziekolwiek? Ostatkami sił Chevrolet stoczył się na pobocze, zaciągnęłam sprzęgło i głośno westchnęłam. " Rozumiem losie że to jest kolejna przeszkoda jaką postanowiłeś mi pod nogami" powiedziałam do siebie w myślach. Wyciągnęłam kluczyki ze stacyjki, otworzyłam drzwi i wyszłam. Mając nadzieje, że w bagażniku znajdę paliwo. Jednak po co miałoby ono tam być? Zamknęłam bagażnik z trzaskiem. Rozejrzałam się po okolicy w nadziei, że jakimś cudem nagle pojawi się stacja benzynowa, ale tak to się jednak nie stało.
  Słońce unosiło się ponad drzewami. Z każdej strony otaczał mnie świerkowy las. Czasami można było odczuć lekki i zimny wiaterek, który powoli sygnalizował, że niedługo zacznie się jesień, to była pora roku za którą nie za bardzo przepadałam. W tym okresie wszędzie wisiała w powietrzu depresja, smutek i rozpacz. Nie lubiłam tego, jak dni, które przynosiły deszcz oraz mgłę, zmniejszając przy tym i tak już dość mały horyzont. Jedyne co chodź trochę umilało mi ten okres to możliwość noszenia swetrów, bardzo je lubię są ciepłe i milutkie.
   Łapczywie wdychałam zapach świerkowego lasu oraz poranka. Dobra, muszę pomyśleć co dalej robić, przecież nie mogę tu tak stać i czekać na zbawienie. A więc w przeciągu 2 kilometrów które przejechałam z domku nie zauważyłam żadnej stacji paliw ani chociaż by znaku, toteż musze się udać w tą stronę w którą miałam jechać tym samochodem. Przy okazji mojej wycieczki wymyśle jak ich uwolnić oraz co mam dalej robić bez jakiegokolwiek pojazdu. Ruszyłam więc powolnym krokiem, nie miałoby sensu iść szybciej bo Bóg jeden wie ile będę musiała przejść kilometrów. Muszę oszczędzać energię. Hmm, może jak dobrze pójdzie to złapie stopa? To byłby szczyt moich marzeń na chwilę obecną.
    Wiatr lekko ruszał moimi włosami, dość już roztrzepanymi. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie spadnie deszcz.
     Zastanówmy się więc nad planem. Najpierw muszę dotrzeć do miasta, jakiegokolwiek bo naprawdę nie miałam pojęcia czy jakieś się w pobliżu znajduje. Kolejnym celem byłoby znalezienie samochodu, ale że nie mam kasy to niestety będę musiała posunąć się do kradzieży, ale kogo to w ogóle obchodzi? I tak jestem osobą zaginioną, nie mam nawet przy sobie dokumentu dowodzącego że nazywam się Lexie Argent, pochodzę z USA, urodziłam się 21.04. 1998 roku oraz, że mam ( albo lepiej miałam)  brata Edwarda i ( już sama nie wiem czy prawdziwych czy też nie ) rodziców Richa i Melise Argent. Więc raczej nie zrobi to różnicy jeśli mnie złapie policja. Nie, nie może bo jak mnie złapią to jak uwolnię przyjaciół? Jestem ich jedyną nadzieją, musze im pomóc, to przecież przeze mnie Dylan i Stella stracili rodziców. Musiałam w jakiś sposób jemu to wynagrodzić, ale raczej będę musiała płacić przez całe życie i być wdzięczną, że ich rodzice poświęcili się dla kogoś takiego jak ja. Może kiedyś w końcu też się dowiem dlaczego CZA mnie ściga. Tak bardzo chciałabym poznać ten cholerny powód, dla którego musiało zginąć tak wielu ludzi i jeszcze wielu zginie. I to przeze mnie. Bo jedynym wyjściem z tej sytuacji będzie zabicie ich wszystkich, wszystkich tych którzy ich porwali, raczej w walce z nimi nie wygram więc pozostaje mi tylko to, mam jednak nadziej, że Bóg chodź w połowie wybaczy mi śmierć tylu ludzi, a jak nie to pójdę do piekła ze świadomością, że próbowałam uratować moją rodzinę, bo tym stali się ludzie, który na początku mnie porwali, ale potem pozwolili mi żyć.
  Nie miałam nic co pozwoliło by mi na sprawdzenie która jest godzina ani ile już idę, lecz sądząc po tym gdzie znajdowało się słońce i, że nogi powoli odmawiały mi już posłuszeństwa mogę stwierdzić, że jest już południe a w zakresie mojego wzroku dalej nie widać żadnej autostrady. Tylko ta leśna droga. W nocy musiało nieźle padać bo dookoła jedyne co widziałam to błoto. Mimo, że nie jestem już tą rozpuszczoną dziewczyną co kiedyś lubię takie luksusy jakim jest normalny chodni bądź chociaż utwardzona powierzchnia. Szłam i szłam potykając się o własne nogi. Bałam się coraz bardziej, że mój wysiłek jest całkowicie bez sensu bo z moim powalającym tempem oni już dawno moli nie żyć. - Wypluj te myśl - upominałam samą siebie. Nie z takich kłopotów wyszliśmy już cało a moi przyjaciele ni należeli do ludzi którzy łatwo dali by się zabić. Musi być dobrze. Nagle moją głowę ogarnęła nicość, miałam tylko jeden cel, jedno jedyne zadanie, które muszę wykonać za wszelką cenę. Nie wiem czy ktokolwiek z moich byłych przyjaciół, tych których zostawiłam w Los Angeles będą potrafili spojrzeć mi w twarz bez obrzydzenia, ale czy to ma teraz jakiekolwiek znaczenie? Jeśli trzeba będzie potrząsnę tą planetą, wskrzeszę umarłych, wysadzę całą Anglię żeby im pomóc. Nagle usłyszałam bardzo dobrze znajomy mi jazgot samochodów. Udało się, znalazłam autostradę. Przyśpieszyłam kroku i już ją widziałam. Pierwszy cel osiągnięty, teraz tylko znaleźć stopa i odbić chłopaków. Nic prostszego. Stałam tam chyba już dziesięć minut i nikt się nie zatrzymał.
   Zniecierpliwiona czekam i czekam. Nic. Czy na tym świecie nie ma dobrych ludzi? Błagam! Niech ktoś się zatrzyma! z nudów zaczęłam liczyć już samochody, ile przejeżdża obok mnie nie zatrzymując się. Jeden, dwa, trzy... dwanaście, trzynaście. Jednak jeden z nich, srebrny Cadillac zjeżdża na pobocze i się zatrzymuje. Nie wierze, że w końcu ktoś postanowił pomóc mi dotrzeć do miasta. Podchodzę ucieszona do auta i uchyla się okno od strony kierowcy ( oczywiście prawej), Wygląda z niego mężczyzna około czterdziestki, na jego głowie widać już pierwsze siwe włosy. Ma zmęczoną twarz, wygląda jakby jechał  samochodem bez ustanku cały dzień. Uśmiecha się krzywo, pokazując przy tym pożółkłe zęby. Wydaje się jednak miły.
- Hej , jak chcesz mogę ciebie podwieźć do Brighton , jadę właśnie w tamtą stronę - powiedział mężczyzna.
- Jeśli nie byłyby to żaden problem, to skorzystam z Pana propozycji - uśmiechnęłam się do niego lekko, tak aby nie myślał, że jestem nie wdzięczna.
- To wsiadaj - wyciągnął rękę aby otworzyć mi drzwi po drugiej stronie. Niepewnie wsiadłam do samochodu. Wnętrze było bardzo eleganckie, fotele z białej skóry, śliniąca szarawa tapicerka. Był to jeden z tych droższych samochodów i to jeszcze z tego roku. Pachniało tu wanilią, taką jaką pachną ciasta i to te babcine.
- Nazywam się Michael - przywitał się i podał mi rękę .
- A ja jestem Lexie - odwzajemniłam uścisk trochę niepewnie, szczerze mówiąc z każdą chwila pomysł ze stopem wydawał mi się coraz gorszy - miło mi Pana poznać, panie Michaelu.
- Ohh, przestań. Po prostu Michael - facet zapalił auto , aby z powrotem wjechać na autostradę. - A więc, jak się znalazłaś w tej części Anglii, oczywiście jeśli można wiedzieć. - nie za bardzo chciałam mu mówić o tym wszystkim , więc postanowiłam trochę pozmyślać, przecież i tak już nigdy go nie spotkam.
- Hmm, to dość długa historia- zaczęłam - nie do końca chce Ciebie męczyć, więc powiem tylko tyle , że nie za bardzo układało mi się z moimi rodzicami, i postanowiłam poszukać szczęścia w świecie- posłałam mu mały uśmiech , a on kiwnął głowa w geście zrozumienia.
- Dobrze , raczej nie powonieniem poruszać tego tematu- to było ostatnie wypowiedziane zdanie przez niego.
   Jechaliśmy już jakieś 10 minut kiedy, Michael gwałtownie skręcił kierownica w polną drogę i się zatrzymał. Moje serce zaczęło szybciej bić, ręce pociły mi się jak nigdy do tą, ale postanowiłam zachować zimną krew i spytałam :
- Czemu się zatrzymaliśmy? - mój głos drżał, ale starałam się go opanować jak tylko mogłam - nie mieliśmy jechać do miasta i dopiero tam miał mnie , pan to znaczy ty nie miałeś mnie wysadzić?
- Słonko , gdybym to ja , tak każda ze swoich panienek do kąt one chcą podwoził to już dawno był zbankrutował!- jego głos zawierał tyle gniewu jak i złości . Zaczęła się bać, instynktownie chciałam wysiąść z samochodu, ale on jednym ruchem zatrzasnął wszystkie drzwi.
- No dalej mała, wiem że tego chcesz!
- Wal się zboczeńcu!- krzyczałam ile sił miałam w gardle, ale kto niby miał mnie usłyszeć w środku lasu gdzieś dobre kilka kilometrów od miasta, na zadupiu! Myśl, myśl, myśl, nic nie przychodził mi do  głowy. Gwałciciel zaczął się do mnie przysuwać, nawet nie chcę wiedzieć po co.  Miał mnie już dotknąć swoją obślizgłą łapą kiedy to rozległ się donośny strzał z pistoletu.
   Na swojej skórze poczułam znajome ciepło krwi, ale dla odmiany ta nie była moja tylko Michaela. Wszędzie leżało stłuczone szkło przedniej szyby, lecz żaden odłamek mnie nie pokaleczył. Byłam strasznie zdezorientowana i jedyne na co się zdobyłam to odpięłam pasy, odblokowałam drzwi i wybiegłam z samochodu. Z mężczyzny wylewały się ostatki krwi. Nie żyje. Serce zaczęło mi bić mocniej. Miałam gdzieś co się z nim stało, ale co stanie się ze mną.
-Kto tu jest! - Krzyczałam ile sił w gardle.
   Usłyszałam dźwięk pękającej gałęzi. Obróciłam się i instynktownie rzuciłam z pięściami do przodu. Napastnik upadł,, chciałam wsiąść coś ciężkiego żeby ostatecznie z nim skończyć. Wzięłam zamach i zamarłam.
-Zwariowałeś! Mogłam cię zabić! - To był Bellemy. Potrząsał barkami . Nie wiedziałam czy płacze czy się śmieje. Kiedy podniósł wzrok widziałam wielki uśmiech na jego twarzy.
-Tęskniłaś skarbie? - Wypuściłam kamień z rąk i uśmiechnęłam się do niego. Chociaż byłam wstrząśnięta tym co stało się jeszcze chwilę temu dźwięk jego głosu był uśmierzający. Jak idealny lek na wszystkie schorzenia. -Powiedź mi. - Zaczął podnosząc się z ziemi. - Skoro nie podrwisz sama ochronić się przed tym dziadkiem jak miałaś zamiar to zrobić przed wieloma uzbrojonymi i wyszkolonymi ludźmi. Oni są maszynami do zabijania. Lex, co ty sobie myślałaś?!
-Nic! Zostawiłeś mnie samą tak jak ich! Co miałam zrobić? Wrócić do domu i czekać aż ich zabiją? Dzięki nim żyję. Poświęcili wszystko muszę to zrobić.
Bell wzniósł ręce do góry w geście kapitulacji.
-Boże dodaj mi sił. Jesteś cała? - Potrząsnęłam głową przytakując. - Dobra. Idziemy. - Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. - Nie myśl sobie, że robię to dla ciebie czy  tych idiotów.
-To dla kogo? - Przechylił głowę i wpatrywał się przez chwilę we mnie jakby chciał coś ze mnie wyczytać.
-Dla mojego sumienia. Nie chcę później odrywać twoich zwłok od asfaltu.
-Jaką masz pewność, że bym zginęła?
-Nie rozśmieszaj mnie.
-A co z nim? - Pokazałam ręką na Michaela.
-Kogo to obchodzi. - Bell podszedł i wyciągną mężczyznę z samochodu. - Jak się obudzi nie będzie nic pamiętać.
-To on żyj?
-Jasne że tak. Ten pocisk go tylko uśpił. Przebił szybę, ale go nie zabił. Chociaż nie mówię, że  nie miałem ochoty tego zrobić. - Uśmiechnęłam się do niego. - Dobra wsiadaj. Nie mamy zbyt wiele czasu. - "O ile w ogóle go mamy". Nienawidzę moich myśli bo zawsze są szczere i bardzo realistyczne. Strząsnęłam je z siebie i usiadłam po stronie pasażera. - Zapnij pasy Lex.
-Myślałam, że jesteś dobrym kierowcą.
-Najlepszym. Dlatego zapnij pas. - Uśmiech z jego twarzy nie znikał a wręcz przeciwnie, robił się coraz większy. Do tego stopnia, że w pliczkach dostrzegłam małe dołeczki, których wcześniej nie widziałam, a może nie chciałam widzieć. W tym świetle wydawał się bardzo przystojny. Zapalił silnik i ruszyliśmy z powrotem w kierunku autostrady.